LICHTENSTEIN 2008



Kolejny udany wyjazd Klubu Górskiego Olimp im. Tomka Nowaka w doborowym towarzystwie:
Anna Rzymkiewicz, Paulina Filipowicz, Alicja Sidor, Aleksandra Jasińska, Paweł Kudła, Michał Wierzbicki, Jarek Jóźwicki i Robert Zaremba.

Nasz cel- Grauspitz (2599 m) czyli najwyższy szczyt Lichtensteinu.

Środa 15.10.2008.
"Pobudka!" - krzyczy bezlitośnie budzik.
O dziwo wstawanie nie było niczym nieprzyjemnym, sama myśl o podróży była bardzo ekscytująca, a myśl o śnie skutecznie zabierał za horyzont zachodzący księżyc. Ostatni kęs kanapki, ostatni łyk porannej kawy, zakładamy buty, sprawdzamy… dokumenty, pieniądze są - wychodzimy. Ugięci pod ciężarem naszych plecaków, idziemy na podakademikowy parking. Podczas pakowania sprzętu do auta łamią się moje okulary ochronne…"miłe złego początki" - myślę. Zapakowani od podłogi po sufit, wyruszamy w drogę. Wrocław wita nas gigantycznymi korkami, a moją głowę coraz bardziej nastręczają myśli z listą rzeczy zapomnianych, lecz mimo wszystko, atmosfera wśród naszej załogi samochodowej jest - jak przystało na markowy humor Olimpu - przednia: śmiech, żarty, głośne obmyślanie trasy, liczenie kilometrów… I oto jest ona - A4ka, nasza przepustka do pogoni za drugim autem, które już dawno w drogę wyruszyło.
Czwarta godzina drogi. Podróż przebiega gładko i bezboleśnie, jeszcze ostatnie poszukiwania kantoru… i z prędkością światła mijamy dawną granicę polsko-niemiecką. Na jednym
z postojów wyjmujemy kartusze, gotujemy małe co nieco, dyskutujemy o przebiegu dalszej trasy, wymieniając uwagi, na stacjach benzynowych odświeżając umiejętności językowe
i znów mkniemy w drogę.
Niemcy, Austria, w końcu Lichtenstein…maleńkie państewko, o całkowitej granicy lądowej bliskiej 78 km, a ludzie porozumiewają się między sobą jakimś dziwnym szwajcarskim dialektem.... czy mój niemiecki w razie czego temu sprosta?
Po 12 godzinach podróży, czeka nas jeszcze tylko (a może aż) osiągniecie wysokości, na której zaplanowany jest nocleg.
Bezlitośnie pniemy się w górę, po serpentynach, a receptorom węchu coraz bardziej daje się we znaki charakterystyczny zapach palonego sprzęgła…czy damy radę? Coraz wyżej, coraz ciemniej, coraz chłodniej, coraz bardziej dziko i coraz głośniejsze burczenie głodnych brzuchów dochodzi do naszych uszu… I już jesteśmy, cel kończącego się dnia osiągnięty. Sücka (nazwa miejscowości) jest nasza! Teraz tylko posiłek, wieczorna toaleta, rozbicie namiotów… tak i tu nie koniec, by móc spokojnie zasnąć, trzeba jeszcze znaleźć w miarę równe miejsce pod namiot. Hm, problem w tym, że dookoła nas góry i pagóry, a złowrogo wyglądający kamienny tunel, przy którym zaparkowaliśmy auta, szyderczo zionie ciemnością, a to, dokąd prowadzi pozostanie tajemnicą aż do następnego dnia. Rozglądamy się wokoło…widzę jakąś białą plamę na grzbietach stoków, na które pada srebrne światło księżyca."czy to śnieg?" - pytam, "całkiem prawdopodobne!"- rzuca ktoś. Wokół nas pastwiska, a co za tym idzie "miny poślizgowe", i ryzyko spotkania bliskiego stopnia ze stadem alpejskich jaków. Trudno. Co będzie to będzie, a co ma być to będzie! Upojeni górskim powietrzem, skonani podróżą, przy dźwiękach naszyjnych dzwonków alpejskich krów, zapadamy w półczujny sen...

Czwartek 16.10.2008. "Pobudka!" - znowu krzyczy budzik. Oj, dziś już wstawanie nie jest taką przyjemnością jak dzień wcześniej.
Mało przyjemna pogoda daje się we znaki. Po śniadaniu nasza ośmioosobowa ekipa, uzbrojona "po zęby" (z pastą) wyrusza w drogę. Cel: Grauspitz (2599m n.p.m). Po kilkunastu minutach pierwszy jednomyślny postój, przepakowanie, kilka zdjęć znienacka, leniwe słońce wyraźnie chce się przebić przez poranną mgłę, lecz ta nie może się zdecydować - opaść czy wznieść się ponad granie? Dajmy jej jeszcze kilka godzin do namysłu. Mijając potoki, kamienne lawiniska, bacznie obserwując pogodę, docieramy do alpejskiego schroniska na wysokości 2108 m, w której obradując przy wspólnym stole omawiamy "atak" na Grauspitz. Gospodyni schroniska patrząc na nas podejrzliwym okiem, ostrzega, że ten ma w swym zwyczaju robić ludzi "na szaro", toteż powinniśmy zachować szczególną ostrożność w szukaniu drogi na jego szczyt. Ja wciąż zadaję sobie to pytanie "jak to możliwe, by szlak najwyższy szczyt państwa nie był oznaczony na mapie?!" Póki co, wspinamy się na Naafkopf (2571m npm), potem zobaczymy co dalej.

Na szczycie wieje zimny wiatr, opatuleni robimy upamiętniającą wejście grupową pstryk-fotkę i …co dalej? Po zejściu kilku metrów w stronę grani na Grauspitz okazuje się, że nie tędy droga, bo drogi wręcz nie ma! Jest za to urwisko i ściana w dół.
Ala wyciąga mapę i razem z resztą ekipy próbują ustalić inne obejście. Zaraz! Kobieta ze schroniska, wspominała przecież, że na Grauspitz można wejść przez Hintergrauspitz (Schwarzhorn 2574 m npm). Ale którędy droga skoro jej nie ma?! Otóż jest - bardzo niepozorny i małodostępny szlak skitourowy. Ze względu na warunki pogodowe, część osób postanowiła wcześniej zejść, część poszła na rekonesans czujnej grani - bo tego dnia wiadomo było, że szczyt pozostanie niezdobyty. W drodze powrotnej do samochodów nie dość, że zapadły niemalże egipskie ciemności, to na domiar złego rozpadało się.
Rozpadało się tak ulewnie, że niestety… trzeba było schować w kieszeń twardy charakter górołaza i skorzystać z dobrodziejstw, jakie zapewnić może górski pensjonat. Pomimo zmęczenia, wielu z nas znalazło siły na górskie opowieści (bynajmniej nie dziwnej treści), historii z życia wziętych, wspomnień przeżytego dnia, itd., itp. W końcu nadszedł czas na regenerujący sen.

Piątek 17.10.2008. Kolejny poranek, ta sama procedura - ocena pogody, śniadanie, pakowanie, analiza trasy, ostatnie szlify, wyjście w góry. Cel: Grauspitz, atak nr 3! Poszli (Ala z chłopakami) ale już w zimowych warunkach bo w nocy spadł śnieg. Ola i ja pozostałyśmy, postanawiając porozkoszować się pięknem Alp w trochę inny sposób. Po konsultacji z gospodarzami pensjonatu, pakujemy mapę, zarzucamy plecaki na grzbiet i wyruszamy w poleconą trasę szczytami przez Alpspitz na Drei Schwestern (2052m npm).
Jest bardzo mgliście, nie widać dosłownie nic, idziemy, ciągle głośno myśląc jak może radzić sobie grupa atakująca Grauspitz, wiemy, że grań jest "czujna", a ostatni atak tego szczytu przypadł na 31 sierpnia 2008, a więc jeszcze latem, i przy tak niesprzyjających warunkach pogodowych różnie to może być. Razem z Olą dodajemy sobie wzajemnie otuchy, wędrujemy, kolejno pozostawiając wpisy do ksiąg na Plattenspitze (1702 m npm) i Alpspitz (1943m npm), podziwiając to, co chmury chwilowo odsłaniały - zapierające dech w piersiach widoki ośnieżonych pasm górskich, szczytów, grani, pastwisk z pasącym się bydłem, jesiennych kolorów drzew, niekończącej się przestrzeni…jednym słowem wszystko, czym może napawać się spragnione widoków ludzkie oko i dusza. Z dali obserwowałyśmy wynurzające i znikające, co rusz dwa charakterystyczne grzbiety Hintergrauspitz i samego Grauspitz, myśląc, że gdzieś w tamtych rejonach nasi "walczą" o wejście. Późnym popołudniem zeszłyśmy do Sückowego pensjonatu, a ponieważ nikogo oprócz Oli i mnie jeszcze nie było, zaczęłyśmy przygotowywać dla "zdrożonych"gorące napoje. Około 19.00 zeszli z gór pierwsi z ekipy: Marek i Michał, a dłuższą chwilę po nich Ala, Jarek, Paweł i Robert. Już po minach widać było, że zdobyli Grauspitz, nieco zmarznięci, szczęśliwi i uśmiechnięci, lecz o samym przebiegu wyprawy tego dnia niech opowiedzą nam bezpośredni jej uczestnicy...
"Tego dnia przyszło nam zmierzyć się już z aurą zimową.
Lecz pełni zapału i z uśmiechem stanęliśmy do boju. Udało nam się wejść, tym razem w 6 osób, na Hintergrauspitz czyli przedwierzchołek, co znowu nie zaspokoiło naszej ambicji.
Pogoda jednak dała nam szansę i po raz pierwszy w sumie zobaczyliśmy nasz cel główny, oddalony o kilkaset metrów Grauspitz (2599 m).
Dodało to nam otuchy i już w czwórkę (Marek z Michałem odpuścili) pokonaliśmy trudną grań i już łatwiejszy trawers. Stanęliśmy na jednym z wierzchołków Grauspitz widząc widmo Brockenu co dobrze nam nie wróżyło. Ale się już nie poddaliśmy bowiem główny wierzchołek mieliśmy na wyciągnięcie ręki. Mała przełączka z nawisem i już podziwialiśmy widoki ze szczytu. W księdze znaleźliśmy wpisy członków klubu, którzy byli tutaj w 2005 roku, dopisaliśmy swoje wejście, zrobiliśmy kilka zdjęć i w sumie zaczęliśmy już zejście… widoki mieliśmy niewiarygodne, zapierające dech w piersiach ale z powodu niestabilnej pogody woleliśmy nie ryzykować. Powoli wracaliśmy choć nasz plan obejścia grani się nie powiódł bo jak się okazało pomyliliśmy granie… do końca nie mogliśmy w to uwierzyć. Na szczęście pogoda się utrzymała a my nadrabiając trochę powróciliśmy na "naszą grań", a następnie do pensjonatu i aut." (Alicja Sidor)
Jeszcze tego samego wieczora, wpakowaliśmy sprzęt i siebie do samochodów, i pomknęliśmy w stukilkudziesięciokilometrową trasę, bowiem u celu czekał na nas kolejny, ekscytujący dzień wspinaczki. I tu znów było wesoło, i tu znów scena jak z komedii obyczajowej - najpierw rutynowa kontrola na granicy lichtensteińsko-austryjackiej (wyglądało na to, że nasz zmęczony wygląd wzbudzał podejrzenia), następnie kilkukrotne objeżdżanie tego samego ronda, kilka przekleństw, i znów mkniemy ku gwiazdom, serpentynami, do grupy Silvretty, w towarzystwie w/wspomnianego już markowego, olimpowego humoru : Około północy na parkingu na wysokości powyżej 2000m położonym u podnóża trzytysięczników, błyskawicznie rozkładamy swoje namioty, i smagani mroźnym wiatrem z trudem zasypiamy. Było widać jak ujemna temperatura potrafi mobilizować wszystkich.
Sobota 18.10.2008. "Pobudka!" - tym razem budzi nas dźwięk samochodowego klaksonu : Nocny koncert chrapania moich współspaczy w trybie "Dolby surround" o dziwo wpłynął bardzo pozytywnie na nasze samopoczucie. Według wszystkich znaków na niebie i ziemi, tym razem pogoda będzie wymarzona - zza szczytów wstaje słońce, a po krystalicznie czystym niebie gonią się górskie ptaki, nie ma ani jednej chmurki. I znów: śniadanie, pakowanie, analizowanie szlaku, i… "ogień" w góry! Po 2 godzinach marszu dochodzimy do położonej u stóp lodowca alpejskiego schroniska Wiesbadener Hütte (2443 m).
Na miejscu okazuje się, że można skorzystać z darmowego noclegu, kuchni i całej reszty infrastruktury, pod warunkiem, że pozostawimy po sobie porządek, ale przecież nie potrzebujemy noclegu, napieramy dalej! Jedynie z powodu złego samopoczucia 2 osoby pozostały. Przetrawersowanie lodowca nie należało do najtrudniejszych z zadań, kiedy dotarliśmy do podszczytu owego trzytysięcznika (Dreiländerspitze 3197m npm), okazało się, że na tym zabawa się dla czwórki z sześciu z nas skończy, ograniczyło nas…brak doświadczenia we wspinaniu bez jakiegokolwiek zabezpieczenia i jednak chyba odrobina wyobraźni. Dzielna dwójka Ola i Robert, wspięli się na sam szczyt, wieńcząc wejście wpisem do pamiątkowej księgi, po czym wszyscy wspólnie ruszyliśmy w drogę powrotną…i tu zaczęła się zabawa, bo wejść w miarę łatwo, gorzej zejść! Pomijając fakt, iż w pewnych miejscach pomoc czekana czy raków absolutnie nie wchodziła w grę, każdy z nas schodził jak potrafił, niektórzy przymierzali się do skoków, niczym pies do jeża (a w tym ja :), toteż inne sposoby nie miały racji bytu, a i owszem zaliczone zostały również tzw. "dupozjazdy", i tak z tuzinem pięknych zdjęć, i mnóstwem wrażeń zeszliśmy do naszego obozowiska, spakowaliśmy i przemieściliśmy się w stronę Niemiec.
I tu nie koniec atrakcji, bo tradycyjnie należało znaleźć miejsce na nocleg. Po długich poszukiwaniach, nietrafionych pomysłach, krążeniu, błądzeniu, cofaniu i zawracaniu, udało się znaleźć odpowiednie miejsce na nocleg. Podczas podsumowania wyprawy wywiązała się mała impreza tematyczna, która stanowiła idealny akcent na zakończenie tych kilku wspólnych udanych dni.
I tak spełnieni oddaliśmy się objęciom Morfeusza, by kolejnego ranka wyruszyć w drogę powrotną do Polski...
I co ważne… wracając nadrobiliśmy parę kilometrów żeby zobaczyć " Zamek z puzzli"…. Ale warto było i każdy spełniony wrócił do domu!

Ania Rzymkiewicz

Studentka V roku Turystyki i Rekreacji

Total images: 210  |  Last update: 08-11-18 10:23  |  Wygenerowane przez JAlbum 6.5 & Chameleon skin  |  Help