Wyjazd majowy. Najwyższy szczyt Chorwacji "Dinar 1891m n.p.m"
Artykuł z wyjazdu zamieszczam poniżej zdjęć.
Wyjazd na tyle zakrecony jak zawsze, że ekipa rozlaczyla się na dwie ekipy i zdobyla najwyzszy szczyt Chorwacji i Bośni i Hercegowiny. Ale to nie wszystko, jeden samochód z prezesem dotarła az do Grecji - powod mieli wiecej czasu wolnego.
Zdjęcia wykonywał czasami Adam "Buzi" i często Ania ):):)
Niestety nie otrzymalem do dzis zdjec innych niż moje wiec ich nie ma a szkoda.
No i co…no i nic…
Tego to już nikt nie wie! no może tylko świta prezesowska i ktoś tam z boku( pewnie jakiś Chochlik…) od 6 miesięcy nakręca wyjazd w nieznane nam tereny by odkryć coś ciekawego, poznać nieznane nam kultury życia w innych częściach Europy, zdobyć kolejne doświadczenia no i oczywiście jak tradycja majowych wyjazdów nakazuje, by złoić coś najwyższego.
Jak postanowiono tak pewnie i zrobiono…?, ale tajemnicy nie zdradzam.
Zamieszania przed wyjazdem było pełno, głowa aż bolała od myślenia i kombinowania, nie obeszło się nawet bez kłótni...no może ostrej wymiany poglądów. Po prostu wielka tradycja Klubu Górskiego Olimp, która towarzyszyć nam będzie przez całą eskapadę- ot taka sobie.
Co by nie było i tak wyszło na swoje i postanowiono wybrać się w krainy bałkańskie, a dokładniej atrakcją wyjazdu stała się Bośnia i Hercegowina z najwyższym szczytem Maglica 2386m. Po prostu coś pięknego i niewyobrażalnego, moje marzenia z przed 4 lat zostaną spełnione (w gwoli wyjaśnienia, za mojej prezesury myślałem właśnie by zorganizować ów taki wyjazd, no ale wygrała przepiękna Bułgarii czego za żadne skarby nie żałuję).
Wybraliśmy już kraj, pytanie kto pojedzie i czym. Stały gwóźdź programu wyjazdu.
Śmieszne to, ale prawdziwe.
Kolejny problem, ale jaki istotny.
No, ale w klubie fajni kolesie są i kierowców wygrzebało się jakoś z pod ziemi, by zawieźli ekipę z uśmiechem na twarzy i do tego bezpiecznie w miejsca docelowe.
Kierowcy swoich bombowców stanowili: Adam "Buzi" i jego "pasek", Jacek "Pizza" i jego "foka", Marcin "Prezes" i jego "srebrna strzała", Tomek i jego "TDI" oraz twardziele goniący naszą ekipę i ich "puszka".
Wszystko mamy!
Tak więc zostaje jedno, ale to jedno bardzo wesołe pytanie, które zawsze mnie rozbawia i doprowadza do bólu brzucha. O której zwarta i gotowa ekipa Olimpu ma zamiar wyjechać z Wrocławia?
Nie wiem czy mam się wypowiadać w tym momencie? Znacie te powiedzenie: " A Świstak siedzi i zawija te swoje sreberka". No to tak to wyglądało( kolejny akcent tradycji klubowej), ale wiadomo tradycji się nie zmienia tylko się ją pielęgnuje i dopieszcza. A w ogóle komu się śpieszy, na pewno nie studentom AWF-u. Chyba mają to we krwi.
Spakowani i zadowolenie ruszamy w wielką podróż w nieznane. Tam będzie pikniczek, soczki owocowe mocno gazowane, wędrówki piesze po przepięknych szlakach no i jak zawsze piękna pogoda. No może niektórzy tak te soczki będą pić, bo niektórzy maja szlaban na soczki…
Wyruszmy z Wrocławia o 20:00, a tu co? pada i pada…tak się nie umawialiśmy z pogodą. Prezes Nosu lekko wyluzowany nie śpieszy się i wyrusza w kierunku granicy w Międzylesiu dopiero o 21:00. Na granicy w Czechach jesteśmy o północy, sprawnie przekraczamy granice i czekamy sobie na kolegę "TDI". Tak sobie czekamy 1,5h ale niestety autko kolegi nawaliło. Motor przestał pracować. Zawracam z Czech do Polski do kolegi, wymieniamy akumulator i wszystko jest okey. Dalej już bez problemów jedziemy do punktu docelowego, no może nie do końca. Nasza droga to około 1300km przejeżdżamy Czechy, Austrie, Słowenię, Chorwację no i Bośnie i Hercegowinę
Mijamy szybkie autostrady i witamy Chorwację, tu postanawiamy zwiedzić w szybkim tempie Zagrzeb. Miasteczko małe ale bardzo urokliwe. Ze względu na brak czasu i małe opóźnienie zwiedziliśmy je naprawdę ekspresowo. Miało być krótko, no ale niektórzy musieli co nieco zjeść. Tu pozdrawiam kolegę "Pizzę". Jedziemy dalej, bez problemu przekraczamy upragnioną granicę chorwacko-bośniacką i mkniemy jak najszybciej . Droga, którą przebywamy jest naprawdę urocza, serpentyny, skaliste tereny no i ta przepięknie błękitnie płynąca rzeka. Coś niesamowitego.
Jadąc tak po tych przepięknych drogach, co niektórzy troszku się pozapominali(mijamy ten wątek). A dokładnie chodzi tu o mnie(Buzi), konsekwencją tych rajdów było bliskie spotkanie trzeciego stopnia z serbska policją. Szczerze mówiąc nie wiedziałem, że mój samochodzik tak szybko może mknąć(brak wskaźnika prędkościomierza). W nagrodę za moje szaleństwo dostałem pamiątkowy mandacik za prędkość. Panowie policjanci bardzo mili i opiekuńczy aż nadto. Kosztowało mnie to bagatelka jedyne 5 euro. Myślę, że warto było dla tego blankietu. Podziękowałem za mandat i grzecznie z uśmiechem na twarzy wróciłem do samochodu ze zrywem odjeżdżając i goniąc kolegów, którzy nie zmartwili się, że jakoś tak dziwnie długo nie ma Buziego.
Zaczyna robić się ciemno, a ja sam jadę, koledzy pognali do przodu pozostawiając ekipę passata samego. Nie powiem żeby mi się to podobało(samemu na bezdrożach, mały stresie jest nie ma co) ale za to miałem obok siebie wspaniałą pilotkę i wsparcie duchowe- Anię, która dzielnie pilotowała drogę i wymyślała tematy do pogadania, by moje oczy i ciało nie przywitało się z Morfeuszem. W końcu spotykamy się na stacji benzynowej pod Sarajewem, tu tankujemy gazik i mkniemy dalej. Zdrowy rozsądek i prawie 24 godziny za kółkiem, podpowiadał mi by zrobić zmianę kierowcy. Jak postanowiłem tak zrobiłem. Teraz mogłem spokojnie oddać się pokusie snu. A sny były piękne i romantyczne, oby więcej takich. Niestety sny były piękne, ale za krótkie. Obudził mnie potężny huk koła. Natychmiast otrzeźwiałem i pomyślałem pięknie zmieniamy koło. Zjeżdżamy w boczną drogę, wychodzimy z samochodu i tu pies został pogrzebany.
Nie uwierzycie.
Upiekliśmy dwie pieczenie na jednym ogniu.
Rozwaliliśmy dwie opony.
Po prostu cyc malina, oby tylko koła…
Koniec jazdy, jedni rozbijają się z namiotami centralnie w ogrodzie właścicieli bliżej nam nieznanym, drudzy wybierają piękną willę marki "passat". Rano remontujemy koła(koszt 10 euro) i brak kasy w moim portfelu( dobrze, że mam dobrotliwego sponsora w samochodzie) i ciśniemy do Tientiste, gdzie Kłodzko miało do nas dojechać a my na nich mieliśmy czekać. Jak się okazał oni czekali na nas- tyle, że oni wyjechali w sobotę popołudniu.
Wyspani i weseli po drodze spotykamy ekipę "TDI", która rozłączyła się pod Zagrzebiem. I nie uwierzycie…coś niesamowitego!!! Rozwalili koło, ale wiecie gdzie? W tej samej dziurze co Moris…
Około południa docieramy wszyscy do miejsca docelowego Tientiste. Tam spotykamy Byków z Kłodzka.
W końcu cała ekipa spotyka się w komplecie.
Po krótkiej dyskusji postanawiamy coś szybko zjeść i wyruszyć na podbój Maglica. Jest godzina około 14:00. Najedzeni i zadowoleni, że wreszcie się coś dzieje wyruszamy w góry. Plan jest następujący: pakujemy namioty, sprzęt wspinaczkowy, jedzenie i szlakiem wędrujemy do jezior. Tu śpimy i w następny dzień atakujemy szczyt. Humory dopisują całej ekipie do pewnego momentu, a mianowicie do chwili kiedy jak zwykle gubimy szlaki i w dodatku zaczyna padać deszcz ze śniegiem. W grupie panują ostre dyskusje: którędy iść (mapy nie mamy za dokładne, bo i teren nieznany…), czy w ogóle zrezygnować i wybrać inne podejście?.
Dyskusja toczy się zażarcie…W końcu zdecydowano…rezygnujemy z podejścia i wracamy na dół.
Wracamy i spotykamy się na parkingu. Tam następuje roszada osobowa w samochodach. Jedni jadą zdobywać uparcie Maglica: ekipa prezesa Nosa(ekipa twarda i zdesperowana jedzie również do Grecji zdobyć upragniony OLIMP), drudzy postanawiają jechać sobie rekreacyjnie do Chorwacji. Szczerze mówiąc nie wiem jak to się stało, że zrezygnowaliśmy ze zdobywania najwyższego szczytu Bośnii. Ale stało się, co się stało i jedziemy w kierunku Dubrownika.
W nocy dojechaliśmy do pięknego miasteczka. Rozbijamy się na luzaka na przydrożnym parkingu i oddajemy się upragnionej pokusie snu, z którym nie ma żadnego problemu.
Rankiem atakują zaklinacze wężów.
Budzą uroczym zaklęciem: "buziii, buziii…" mieszkańców willi passata.
Ot taka piękna pobudka ze strony Matiego i Krzyśka. Ja natomiast postanawiam obudzić resztę załogi w bardziej wyimaginowany sposób, bo ileż można spać.
Kolejny dzień mija, a my wybieramy się w stronę Czarnogóry, gdzie będziemy zwiedzać urocze skalne miasteczko Kotor. Pogoda kolejny raz nas nie rozpieszcza i nie jest naszym sprzymierzeńcem.
Na granicy chorwackiej obrywa nam się od celników za nielegalne spanie na parkingu. Krzychu i jego ekipa z samochodu za kłamstwo, zostaje zaproszony na rewizję osobistą.
Rewizja najwyraźniej bardzo osobista, bo wracają bardzo uśmiechnięci. Ciekaw jestem co im tam robili. Niestety nie chcieli się pochwalić, wiec musiało być im nadzwyczaj przyjemnie.
Po przekroczeniu granicy czarnogórskiej i czyściutkim samochodzie po dezynfekcji kół( opłata 1 euro) jedziemy w kierunku Kotoru. Po drodze postanawiamy zafundować sobie przeprawę promem na drugi brzeg i dalej jedziemy bardzo pięknymi, wąskimi uliczkami.
Meldujemy się w skalnym miasteczku. Tu gubimy się z "TDI". Czemu? Nie mam zielonego pojęcia…
Parkujemy samochody i zwiedzamy skalne miasteczko, raczej pniemy się na szczyt. No w końcu jakiś szczycik, jak na klub górski przystało. Droga i widoki wręcz rewelacyjne, czego nie da się opisać. Po prostu samemu trzeba zobaczyć, tylko pogoda psuje nam humory ale nie przeszkadza nam w niczym by uporem maniaka wejść na samą górę.
Po licznych atrakcjach powracamy w ulewie do Dubrownika. Tu matka natura przywitała nas pięknie świecącym słoneczkiem. Aż chce się żyć.
Wszyscy postanawiamy zwiedzić urokliwe miasteczko leżące nad rzeką Dalmą- Dubrownik.
Zwiedzanie, zwiedzaniem ale co tu dalej robić…?
Pozostaje jedna kwestia…
Czy my w ogóle jesteśmy na tym wyjeździe klubem górskim, czy klubem nizinnym?
Jedni chcą pozostać na miejscu(popijając smaczne soczki), drudzy czują że można by coś jeszcze "załoić" i wpadli na pomysł by wejść na najwyższy szczyt Chorwacji.
Mały ten szczycik ale zawsze to ten najwyższy. Dyskusje były długie i nastroje w grupie nieciekawe.
W końcu trzeba było zdecydować.
No i zdecydowano.
Prezes honorowy w raz z Kłodzkiem na czele wprowadzając dyktaturę i postanawiają wejść na Dinar 1831m n.p.m., oznajmiając o tym fakcie całą grupę. Kto ma ochotę ten jedzie a kto nie ten zostaje. Wybór jest prosty i klarowny.
Desperaci jadą, a za nimi reszta. Jest wieczór, jedziemy jak najdłużej się da w kierunku szczytu. Ja padam na twarz, śpiąc czasami jak się da…po prostu pies zdechł i miał dosyć. Zmęczeni kładziemy się spać na uboczu drogi. Tak sobie śpi do rana. Budzi nas piękne słońce, tym razem nie zaklinacze.
Jest wtorek ostatni dzień naszego pobytu. Jedziemy dalej w kierunku Dinara, po drodze witamy plażę, piaski(a raczej żwir), palmy, piękne kobiety tylko soczków brak.
Tym sposobem spełniamy marzenia niektórych osób- chęć wykąpania się w morzu. Marzenia spełnia tylko "Pizza"- twardy jest nasz kolega nie ma co, ale minę miał nietęgą gdy woda i jego ciało stanowiło równość w okolicy…
Po kąpielach morskich już bez żadnych przerw docieramy do miasteczka, w którym jest zjazd na szlak dynarski. Oczywiście gubimy drogę, korzystając z okazji jedna osoba wysyła karteczki do Polski.
Dalej to tylko moment i jesteśmy w punkcie wyjścia w kierunku Dinara (cały czas idzie się szlakiem czerwonym).
Jest godzina około 15:00, jesteśmy w miejscu startu, postanawiamy dzisiejszego dnia zdobyć szczyt. Lecz niestety nie wszyscy podzielają ten pomysł i w dodatku zaczyna lać deszczem i grzmieć. Jedni chcą atakować szczyt o 5 rano. Ta a świstak zawija…
Mimo to ma osoba lekko zdesperowana i zdenerwowana postanawia razem z Anią i Krzyśkiem mimo wszystko atakować szczyt dzisiejszego dnia, mając na uwadze powrót w nocy. Stwierdzam: "zdobędę ten szczyt chodźmy skały srały", a reszta niech robi sobie co chce.
Na szczyt wybrali się również Moris, Michał, Natalia, Gosia i Mati.
Droga na szczyt nie stwarza najmniejszych problemów, szlak bardzo dobrze oznaczony. Wg map i informacji na szczyt idzie się 4h. My startujemy około 15:45. Po drodze mijamy ruiny baszty, uroczą jaskinię i żwawym tempem idziemy gdzie mamy iść. Kto szedł ten szedł a kto biegł to my już wiemy. Okazuje się, że jest w grupie mała, niepozorna osóbka(Ania), która najwyraźniej miał w tym dniu dzień "konia". Postanawia samotnie i w dodatku pierwsza wejść na szczyt. Pytanie…Co te kobiety na tym AWF'ie jedzą, bo normalne to nie jest…(takie dyskusje panowały wśród "oldboyów"). My dziadki (Buzi, Mati i Krzychu), raczej przyjmujemy technikę luźnego podejścia, bez tzw. ciśnienia. Bo kto by się męczył w końcu ile my mamy lat, mówiąc przy tym, że i tak padnie, bo wody nie ma, którą ja noszę. Ma pecha kobiecina.
Droga na szczyt jest na prawdę długa i żmudna(mówiąc krótko taka właśnie dla dziadków, czyli dla nas) , ale uporem maniaka powoli docieramy w rejon szczytu. Tu doganiamy naszą sprinterkę. Czyżby pogubiła szlaki, napotkała na trudności techniczne, a może złapało ją pragnienie…?
Dalej już razem docieramy w kierunku szczytu. Droga szczytowa wiedzie nasze skromne ciała w towarzystwie wysokiej kosodrzewiny. Jest godzina około 19:15, stajemy na upragnionym szczycie.
Dinar 1831m n.p.m. został zdobyty.
Wpisujemy się do pamiątkowej księgi, fotki, gratulacje, ja jeszcze robię sobie zdjęcie z "klubową flagą".
Po tych całych ceregielach schodzimy w szybkim tempie do samochodów. Grupa podzieliła się na kilka zespołów. Zespół zamykający stawkę stanowili tzw. maruderzy: Ania, Mati i ja. Po drodze spokojnie ale stanowczo podążamy w dół. Ania postanawia nabić sobie parę siniaków, bo jak twierdzi kocha, wręcz musi przywieść jakieś dowody wyjazdu( ja twierdzi: zdjęcia jej nie wystarczają). Podjęła dwie próby, lecz jeden upadek, był naprawdę nie przyjemny, wręcz mnie przeraził. Wszystko skończyło się szczęśliwie i Ania upragnione siniaki sobie zafundowała(wie czego chce, co sobie zaplanuje to zrobi, ma kobiecina twardy charakter, nie ma co).
Tak sobie schodzimy w ciemnościach i z uśmiechem na twarzy, spotykając…no powiedzmy ekipę "środkową" w składzie Gosia i Michał, która zgubiła szlak szalejąc w chaszczach. Po co oni tam zeszli i czego szukali to nie wiadomo.
Oni sami pewnie wiedzą, bo humory im dopisywały…i z uśmiechem na twarzy dołączyli do naszej trójki.
Zbieramy zaginione owieczki i ruszamy dalej, gubiąc co jakiś czas szlak ale bez problemu docieramy do samochodów. Witamy się z ekipą "pierwszaków", którzy jak się okazało zgubili się 100 metrów od samochodów i usilnie, ale szczęśliwie ponad 30min szukali drogi. Czyli nic nowego w Klubie, kolejny akcent tradycji: "Trzeba się pogubić i basta".
Wszyscy są już w komplecie, wszyscy są zadowoleni, wszyscy robią sobie upragnioną ucztę. Wieczorek zapowiada się interesująco…leją się soczki, są pogaduchy w ogóle jest przyjemnie. Tylko jakoś zimno. Jedni idą spać a inni dalej popijają.
Rano budzą nas uroczo "zaklinacze wężów" i postanawiamy(Bzui i Ania) jeszcze zwiedzić tą piękną jaskinię, którą mijaliśmy wcześniej. Natomiast reszta grupy powoli się pakuje.
Około 10:00 pojawiamy się przy samochodach. Pakujemy się szybko i jedziemy w kierunku Polski. Tu żegnamy się z samochodem "Pizzy", która postanowiła samotnie jechać w kierunku Budupasztu, by dogłębnie ją zwiedzić w nocy.
Niestety wszystko co jest piękne, szybko się kończy i musimy wracać do ojczyzny(jest godzina 11:00). Zostało nam do pokonania 1300km drogi. Na polskiej granicy jesteśmy około 2 w nocy. Tu żegnamy się z chłopakami z "puszki" i dalej już samotnie docieramy do Wrocławia. Pod akademikiem jesteśmy około 3:45.
Wyjazd świetny, ale pokręcony. Oczywiście jak zawsze. I nikogo to nie dziwi,bo tradycja w Klubie Górskim Olimp musi być i basta.
Na koniec chciałbym podziękować wszystkim uczestnikom wyjazdu za bardzo mile spędzony weekend majowy i za to, że mimo to iż wyjazd był nieco nie poukładany to i tak humory dopisywały.
ps. Dziękuję również pilotce za bystre oko, dzięki któremu uniknąłem "chochlików" w artykule.
Adam Kozub "Buzi"