Anglia. Gdy pomyślę o tym kraju, pierwsze co widzę w swojej wyobraźni to Londyn. Mokry, zimny, ciemny, bardzo zapracowany. To zatłoczone metro, to angielskie gazety które usiłuję zrozumieć, to niedzielne wieczory kiedy poniedziałek był tak blisko....
A ha! Już NIE!
Już nie, bo jestem tu znów i tym razem jest całkiem inaczej. Teraz Anglia to słońce i niezwykle piękne miejsca. To morze i klify, to plaże i trawiaste wzgórza, to małe miasteczka i malownicze porty. Jak to możliwe? Ano tak to.
Wraz z Mają znalazłem odpowiednią firmę, zostałem przeszkolony i zacząłem pracę jako instruktor na obozach przygodowych dla dzieci i młodzieży. I tak, przez 5 dni w tygodniu instruujemy jak strzelać z łuku czy wiatrówek, jak się wspinać i zjeżdżać na linie, jak chodzić po omacku w lesie, jak budować szałasy, jak być cyrkowym żonglerem, jak pływać na desce po falach, jak się orientować w terenie, jak tańczyć by się zmęczyć, jak współpracować w zespole, jak budować latawce czy w końcu, jak wyzywać się na szermierczy pojedynek. Wszystko to w przepięknej scenerii Angielskiej Riwiery, mieszkając na szczycie klifu, z plażą 10 minut od mieszkanka i wspaniałym widokiem na morze...
Tak czy siak jesteśmy tu i nie próżnujemy. Klub Górski Olimp pojechał sobie w maju kolejny raz na Bałkany. Ja, szansy nie mając by do ekipy dołączyć postanowiłem się nieco przewietrzyć na Wyspach (przewietrzyć... Dobre słowo na to co się tam działo...).
Tak się złożyło, że pod koniec maja dostaliśmy od naszego pracodawcy tydzień wolnego. Maja korzystając z okazji wybrała się na parę dni do Australii (a co się będzie, tego...), ja wybrałem się na nieco dłuższy spacer. Pierwotnie zakładałem marsz samotnie ale udało mi się wkręcić jednego takiego Australijczyka by poszedł ze mną. Chłopina, taki sam instruktor jak ja, nie bardzo wiedział co go czeka więc zgodził mi się towarzyszyć. Troszkę się o niego bałem bo tydzień wcześniej bawiliśmy się w niskie liny i bidula skręcił sobie kostkę przy drugim podejściu... unlucky!
Nasz marsz planujemy w północnej Kornwalii. Anglicy, spryciule, wymyślili sobie bowiem, że w południowo zachodniej części swego kraju poprowadzą szlak wzdłuż całego wybrzeża tworząc w ten sposób ponad 600-milową ścieżkę! Ja wraz z Dane'em (moim kompanem), też spryciule, postanowiliśmy ten fakt wykorzystać. Plan zakładał podążanie tymże szlakiem z Newquay do Bude (tak nam pasowało i nie pytajcie dlaczego).
South West Coast Path, nadchodzimy!
By dostać się z Brixham (gdzie mieszkamy) do Newquay, skorzystaliśmy z uprzejmości naszych kolegów, którzy szczęśliwym trafem jechali w tamtą stronę na tzw. "Run To The Sun" - zlot starych volkswagenów połączony z festynami i różnymi atrakcjami. Nieszczęśliwym trafem, my mieliśmy ogromne i ciężkie plecaki, oni małego garbusa już zapakowanego po same brzegi łącznie z dachem. Oczywiście nie wybrzydzaliśmy i pokornie przetrzymaliśmy prawie 4-godzinną jazdę z tobołami na kolanach. Skurcze, piwko, skurcze, muzyczka w radiu, skurcze i deszcz za oknami naszego pojazdu. Tak minęła nam podróż. Na miejscu, podczas wysiadania i prostowania naszych członków w niemałych bólach, mała deska za naszym tylnym siedzeniem poluzowała się i spadała gdzieś do środka odkrywając dodatkowy bagażnik. "Ups... Sorry... Zapomniałem o tej "skrytce"…"
Jasna cholera!
4 godziny walki ze skurczami, a nasz kierowca zapomniał, że w aucie było wystarczająco dużo miejsca by zmieścić dwie żyrafy i pół słonia! Nie wspominając o naszych tobołach! O ho! Nieźle się zaczyna.
Podziękowaliśmy za podwiezienie, rozmasowaliśmy obolałe mięśnie i ruszyliśmy w dalszą drogę. Pierwszy przystanek zaliczyliśmy jeszcze w miasteczku, w sklepie turystycznym. Musieliśmy dokupić gaz do pożyczonej maszynki, mapę i namiot! Spać gdzieś przecież trzeba! Plan zakładał, jak zwykle, noclegi w terenie na dziko. Niestety cena dwuosobowego namiotu nie bardzo nam odpowiadała, więc postanowiliśmy zakupić coś nieco innego. Schron plażowy! Wymiary: 210x120x100, ochrona przed promieniami UV, kieszenie dwie, po zewnętrznych stronach poszycia, brak tropiku, cztery szpilki, kolor niebiesko-czerwony, prześwitujący. ?6,95! Jak w mordę strzelił nada się! Zwłaszcza dla Dane'a - 2.10 wzrostu... Uścisk dłoni gratulujący naszego zakupu, spojrzenie na niebezpiecznie zachmurzone niebo, uśmiech na twarzy i ruszamy w drogę!
Odnalezienie szlaku nie przysparza nam kłopotu. Zwyczajnie iść ku morzu, zatrzymać się przed klifowym urwiskiem, zwrot 90? w prawo i jesteśmy na naszym coast path.
Była godzina 3 po południu, 27 dzień maja. Morze prawie niewidoczne we mgle, spory wiatr i ścieżka wijąca się wzdłuż wybrzeża... Hej ho, do przodu by się szło!
Nasz marsz to około 100 km do przebycia, 3-4 dni w trasie. Wszystko co niezbędne do przeżycia oczywiście na naszych plecach, czyli dość pokaźnie obładowani dreptamy do Bude. Szlak oczywisty, brzegiem kilkudziesięciometrowego klifu, jakbyś miał wciąż wątpliwości dodatkowo oznakowany pachołkami z symbolem żołędzia. Mglisto i wietrznie, raczej nie bajecznie... Pierwszego dnia, w związku z panującymi warunkami, postanowiliśmy nie przemęczać się zbytnio i już około 7 wieczorem, w okolicy Park Head, po pokonaniu około 12 kilometrów szukamy miejsca do rozbicia się.
Dwa główne problemy z biwakowaniem na dziko w Anglii to: raz -jest to nielegalne (cóż za niespodzianka), dwa -prawie każdy metr kwadratowy ziemi leży w prywatnych rękach. Problem dodatkowy to zwyczajny brak miejsca! Morze z skalistym klifem po lewej (wspaniałym klifem a propos), prywatna ziemia po prawej i kilka-kilkanaście metrów pomiędzy, gdzie wije się nasz szlak. Prawie zero drzew czy osłoniętych miejsc! Łatwo nie było ale udało się. Pod osłoną mgły przeskoczyliśmy jeden z wszechobecnych tutaj murków, wcisnęliśmy się w róg jaki murek ten tworzył z innym murkiem i tak zamurkowani i zamgleni rozłożyliśmy nasze czerwono-niebieskie maleństwo. Prezentowało się wspaniale. Na szczęście, o czym wcześniej nie wspomniałem, mieliśmy dodatkową, sporą płachtę biwakową. Na tyle sporą, że udało nam się owinąć dokoła nasz plażowy schron nadając mu bardziej poważny, a co ważniejsze, bardziej wodoodporny wygląd.
Na kolację zupka chińska (nie tak dobra jak Vifon...), czerwone wino (!), piwko i orzeszki ziemne, solone. Super! Kładąc się spać rzucamy ostatnie spojrzenie w stronę morza. Stalowo-szare dotąd niebo zaczynało się jakby przejaśniać... Będzie dobrze.
W nocy, dwa razy (DWA!!!) muszę wstać by odcedzić kartofelki. Jasny gwint, starzeję się czy jak?! Wygramalanie się ze śpiwora, przeturlywanie się nad Dane'em i wyczołgiwanie z naszego schronu nie należało do łatwych zadań...
6.30 wstajemy, zwijamy nasze manatki i ruszamy w drogę. Postanawiamy dobrze pomaszerować zanim zasiądziemy do śniadania. Pogoda jak marzenie! Słonko, morska bryza i my na trawiastym szlaku. Zaczynają się też wspaniałe widoki. Zielone wzgórza i doliny, wzburzone morze, kilkudziesięciometrowe klify, murki i płotki oddzielające pańskie włości, małe mostki nad strumieniami i plaże ukryte wśród skał. PKP! Śniadanie spożywamy sobie na jednej z takich plaż wygodnie rozsiadując się na wydmie. Co jemy? (tu uwaga): marchewka zamaczana w słoiku czekolady (słodziutka!), kukurydza z puszki, dżem, tuńczyk, jabłko, resztki naszych ziemnych, solonych orzeszków, chlebek tostowy z serkiem białym i żółtym oraz piwko do popicia tego wszystkiego! Wspaniale!
Po takim śniadaniu nic dziwnego, że niemal co 5 minut w czasie marszu (lub częściej) jeden z nas oznajmia: safety!
Tu mała dygresja. Anglicy, co by o nich nie powiedzieć, za przeproszeniem, bekać i popierdywać umieją. I robią to bez żenady, zarówno panie jak i panowie. Nie, że my Polacy lepsi
czy coś, ale jakoś się z tymi "czynnościami" tak nie ogłaszamy. Tu, zero krępacji. Bekać: głośno i dobitnie, puszczać wiatry: czemu nie, zawsze i wszędzie. By zabawa była lepsza wymyślili sobie grę. "Doorknob and safety". Ktoś beknie lub zepsuje powietrze, krzyczy safety zanim ktoś inny w towarzystwie krzyknie doorknob. Jeśli doorknob jest szybszy, wszyscy mają prawo punktować gościa (lub kobitkę) zanim ten nie zerwie się i nie dotknie klamki od drzwi tłukąc się po drodze o domowe sprzęty. Ciosy zadawane są pięścią w ramię lub ogólnie na korpus ze wszystkich kierunków. Safety wykrzyczane pierwsze, delikwent jest bezpieczny i może pierdzieć lub bekać dalej... Robi się ciekawie gdy w pobliżu nie ma żadnej klamki. Niektórzy specjaliści potrafią nawet wybekać safety, po wyczynie takim uśmiechając się bezczelnie... Ach ta angielska młodzież!...
Tak więc, po takim śniadaniu możecie sobie wyobrazić co się dzieje z powietrzem wokół nas. Niby wiatr powinien rozwiać opary w trymiga, aaaaa.... O ho!... Safety!
Maszerujemy w ten sposób całą niedzielę. Mijamy plaże, klify i małe zatoczki w okolicach Harlyn Bay. Zatoczki te, to bardzo często ogromne dziury w ziemi z pionowymi, skalnymi ścianami, piaszczystym dnem i malutkim prześwitem ku morzu. Prześwit ten nierzadko tylko w postaci jaskini. Miejsca te choć piękne i niezwykłe mogą stać się śmiertelną pułapką podczas przypływu. A na nieco większych plażach (zależnie od stanu morza - od 10 do 150 metrów szerokich) ludzie bawią się, opalają, puszczają latawce, grają w krykieta (to dopiero ciekawa gra, jeden mecz może trwać nawet do 5 dni i jeszcze można zremisować...). A my, maszerujemy! Po drodze zaliczamy latarnię morską na Trevose Head i docieramy do ujścia rzeki w Daymer Bay. Tu, by dostać się na drugi brzeg musimy skorzystać z dobrodziejstw cywilizacji i zapakować się na prom. Wszystko było by OK gdyby nie fakt, że żeby dostać się do tej desantowej łódki musimy przemaszerować około 3 km w górę rzeki do miasteczka Padstow, przepłynąć na drugą stronę za ?1.50 od łebka i powrócić na naszą ścieżkę pokonując ponownie dodatkowe 3 km! Przez cały dzień jest gorąco i parno.
Po przeprawie mijamy kilka pól golfowych i niezwykle zatłoczoną surferami plażę w Hayle Bay. Jak oni to robią, że się nie pozabijają nawzajem tymi deskami? Około siódmej znów rozglądamy się za miejscem na nocleg. Tym razem udaje nam się znaleźć kilka niezbyt gęstych krzaków na końcu małego półwyspu Pentire Head. Ponownie kolacja z delikatnie mówiąc "dziwnym" zestawem produktów spożywczych, piwko na dobranoc i spać.
Jak wspomniałem wcześniej, w naszym posiadaniu znajdowała się zakupiona w Newquay mapa. Niestety mapa ta (notabene, droższa od naszego plażowego schronu) pokrywała jedynie drugą połowę naszej trasy. Dlatego też nie mogliśmy się doczekać, by przy jej pomocy już w pełni świadomie przemieszczać się w terenie. Jak dotąd, pokonaliśmy ok. 50 km. Przed nami jeszcze dłuuuga droga....
6.30 wstajemy, śniadanko jak poprzednio po około 2 godzinach marszu w Port Quin Bay. Teren podobny lecz bardziej odosobniony. Dalej przepięknie! Dodatkową atrakcją stają się pagóry, które co i rusz trzeba pokonywać. I to nie byle jakie pagóry! Niektóre dochodzące do 100-150 metrów. Najwyższe wzniesienie na naszej trasie to dwieściedwudziestotrzymetrowy klif! I tak w górę i w dół, w górę i w dół, w górę i w dół... A do tego w lewo i w prawo omijając zatoczki, w górę i w dół, w lewo i w prawo, w górę i w dół, w lewo i w prawo... niezła zabawa. Cudownym elementem ekwipunku okazują się nasze kije trekkingowe, bez których byłoby naprawdę ciężko. Czuję się jak na porządnej wyprawie w górach. Silny, boczny wiatr spychający cię na płoty (odgradzające włości, a nie chroniące cię przed kilkudziesięciometrowym upadkiem ze skał), podejścia i zejścia, doliny i tobół na plecach. Po lewej granatowo-zielono-turkusowe morze jak okiem sięgnąć, po prawej zielone pastwiska, a przed tobą i za tobą niezwykły widok poszarpanego wybrzeża atakowanego przez spienione fale. By było ciekawiej, co jakiś czas mijamy dostojne krówki spożywające niewiarygodnie zieloną trawę.
Gdyby nie brak dzwonków na ich szyjach rzekłbym - Alpy!
Równo maszerując docieramy do Port Isaac, gdzie wreszcie wkraczamy na naszą mapę! W miasteczku raczymy się lodami na patyku i podziwiamy kolorowe jachty i kutry śmiesznie poprzechylane na piasku w porcie opuszczonym przez wodę. Potem mijamy miasteczka Port William i Tintagel, przepiękną Rocky Valley i równie niezwykłą Boscastle Harbour. Tuż za nią, punktualnie o 7 wieczorem zaszywamy się za dobrze nam już znanymi murkami. Tego dnia pokonaliśmy około 35 km. Well done!
Mając za sobą dwa i pół dnia ciężkiego marszu zasypiamy już o 21. Jak zwykle kilka safety na dobranoc i w kimę! (dziwne, że się w tym schronie nie podusiliśmy...)
Ostatni dzień, jak szacujemy, to około 25 km. Powinno być dobrze. Dane nieco pojękuje, coś tam mamrocze o łapaniu autostopu. Wybijam mu ten pomysł z głowy. Marsz to marsz! (i to, że masz zwichniętą i spuchniętą kostkę nic cię nie tłumaczy!) I tak mnie nieźle zadziwia. Na każdym podejściu diabeł jakiś w niego wstępuje i napiera jak maszyna. Tchu nie mogę złapać próbując za nim nadążyć. Gdzie mu tak spieszno? Na szczęście ja nadrabiam na płaskim i na zejściach więc trzymamy się raczej razem. Irytujące stają się również płotki, montowane w poprzek naszej ścieżki, które co kilkaset metrów trzeba pokonywać przeskakując je po kilku stopniach. Jak nie płotki to ciasne bramki, że ledwo się przez nie mieścimy z naszymi tobołami.
Taka zapora przed rowerzystami.
Tylko dlaczego tak często?! Śniadanko w Crackington Haven na ławce zmajstrowanej z deski surfingowej i przemy dalej. Za Widemouth Sand teren znacząco (i zbawiennie dla nas) się wypłaszcza. Jest naprawdę ciężko. Czwarty dzień nieustannego marszu. Odciski na moich stopach dość znacząco dają o sobie znać. Coraz częściej przypomina mi się Bergson Winter Challenge.
Dwóch typa, toboły, trekkingowe kije, mapa często sprawdzana w poszukiwaniu dogodnych skrótów (no, skrócików takich małych...), szybki krok i ogarniające zmęczenie. Dobrze, że spać się nie chce i nie ma śniegu... Denerwujący jest za to wiatr. Jak wieje to zimno w głowę, że czapkę trzeba zakładać, jak wchodzimy w osłonięty teren to gorąco jak diabli. I dreptu dreptu dreptu...
Do Bude docieramy około 3.30. Niestety przed nami jeszcze jakieś 3 km. Nasz cel bowiem to nie samo miasteczko, a Sandymouth Holiday Center w jego pobliżu. W miasteczku korzystamy z publicznej toalety gdzie zrzucamy niepotrzebny balast (o dziwo, po tej czasochłonnej i wnikliwej operacji częstotliwość safety wcale nie maleje...). Zakładamy plecaki na plecy i zmuszamy się do ostatniego etapu naszej wędrówki. Kilka pagórów dalej i jakąś godzinę później docieramy do plaży, z której asfaltowa, kilometrowa droga prowadzi do upragnionego celu. Jak na złość, droga prowadzi solidnie pod górę i osłonięta jest żywopłotami! Gotujemy się żywcem... Wiedząc jednak, że za chwilę wszystko się skończy przemy jak szaleni i za 15 minut wkraczamy dumnie na teren kampingu. Zwycięstwo!
Pracujący tutaj koledzy z naszej firmy wiedzieli jak nas ugościć. Zimne piwko do ręki i mała przekąska. Zimne piwko po takim wysiłku! Brak słów by to opisać... Rozbijamy po raz ostatni nasz plażowy, UV odporny schron i kładziemy się w jego cieniu. Jest cudownie!
Jakieś 110 km wzdłuż wybrzeża. Trzy i pół dnia ostrego marszu. Wzgórza i doliny, trawiaste polany i skalne klify. Małe, portowe miasteczka i bajeczne zatoczki z piaszczystymi plażami. Rzeczki i wodospady, mostki i drewniane stopnie. Morze i góry w jednym. Cudnie!
South West Coast Path, Kornwalia, Anglia.
Gorąco polecam.
Safety
Rudi