Rozmiar: 26512 bajtów

Grauspitz
czyli
Trzeba tam będzie jeszcze powrócić....

No, i wygadałem się... Najwyższy szczyt Liechtensteinu nie poddał się. A było tak blisko... Ale od początku.

Termin wyprawy nie rokował nadziei na łatwe podejście. W końcu styczeń to zima, a jak to w zimie, śnieg z nieba leci. Zwłaszcza w Alpach. Rozważając cel kolejnej wyprawy Klubu Górskiego OLIMP, nasze mądre głowy wymyśliły. Grauspitz. Góra niezbyt wysoka - 2599 m, ale całkiem interesująca, no i jest to najwyższy punkt Liechtensteinu. Tylko kto by tu zechciał tyrać w mrozie w śniegu po uszy? Odpowiedź bardzo prosta. My!, czyli członkowie Klubu. Dokładniej mówiąc: Mrozik, Blondyn, Mati, Hertzu, Cypis, Buzi oraz Rudi. Nie wiem czy macie pojęcie co to za typy, ale mogę wam powiedzieć, że ekipa bardzo mocna. I wybraliśmy się! Dwa wspaniałe volkswageny Golfy (czerwony i biały...), siedem konkretnych plecaków, dwa namioty, sporo innych zbędnych rzeczy i 1600 km do przejechania. Czyli, po staremu.
Naszym atutem miał być Roberto oraz Arek (czyli Mrozik oraz Blondyn). Dwaj ci jegomoście byli bowiem już w tym kraju jak i na najwyższym jego szczycie. A przynajmniej tak im się zdawało, dopóki nie obejrzeli właściwej mapy ze zdumieniem stwierdzając, że Falknis takim szczytem nie jest... Tak, tak. Weszli na Falknisa, nie na Grauspitz. Tylko 39 metrów różnicy! Tego drugiego zwyczajnie nie było na mapie, którą wówczas mieli... (przykra sprawa...). W ten oto sposób mieliśmy w swych szeregach ludzi "dobrze poinformowanych".
Tak więc pojechaliśmy. Na poczatku niezbyt szybko, odcinek Polanica - Kudowa pokonaliśmy bowiem w tempie spacerowym. 21 stycznia roku pańskiego 2005 zima ponownie zaskoczyła drogowców... W sznurze wlokących się po oblodzonej drodze samochodów dotarliśmy do granicy. Potem poszło już gładko. Mandacik w Czechach, 150 na liczniku w Niemczech, szybka odprawa na granicy szwajcarskiej iiii... Liechtenstein wita! Postanowiliśmy powtórzyć początek drogi jaką pokonali dwa lata temu dwaj nasi towarzysze. Należało zostawić auta niedaleko Triesenbergu skąd dotrzeć na wysokość 1516 metrów do czegoś na kształt schronu o nazwie Lawena. Po zaparkowaniu naszych maszyn pokonujemy więc 1000 metrów w pionie żwawo maszerując leśną drogą. Nabierając wysokości podziwiamy widoki roztaczającej się pod nami doliny. Fajna sprawa móc z jednego miejsca rzucić okiem na cały kraj. Cóż. Liechtenstein wielkim księstwem nie jest. Brnąc pod górę systematycznie przybywa śniegu. Nie to żeby padał. Zwyczajnie sobie leży i im wyżej, tym leży go więcej. Przez ostatnie kilkaset metrów biały puch sięgał nam już kolan. Około godziny 14 docieramy na miejsce. Schron jest oczywiście pusty więc zadamawiamy się bez problemów. Rozpalamy w piecu i przekąszamy nasze specjały. Pasztety, konserwy, zupki chińskie, trochę czekolady. Prawdziwa uczta.
Młoda godzina i perspektywa ostrego kopania się w śniegu w dniu następnym skutkuje wyciągnięciem wniosków. Jeszcze dziś należy przetorować ile się da! "Na lekko" ruszamy do boju. Zmieniając się na prowadzeniu przedzieramy się przez zaspy. Jak mówiłem - zima. I choć ponoć "zima lubi dzieci" nam nie odpuszcza (może jesteśmy już za starzy?). Śnieg praktycznie do pasa. Czasami jest lepiej i noga zapada się "tylko" do kolan. W pocie czoła mozolnie zdobywamy kolejne metry. Na szczęście pogoda jest bardzo ładna. Ciepło (około 0 ), zero wiatru, słońce niepewnie przebija się przez chmury oświetlając bialutkie szczyty po naszej lewej - Rappenstein i Plasteikopf. Atrakcją jest także stado dziko pasących się górskich kozic. Zwierzaki zajęły jedno z otaczających nas zboczy i leniwie wygrzewały się w powoli zachodzącym słońcu. Widoki naprawdę przemiłe (jak by powiedział mój kuzyn: "robiące")! Po dwóch godzinach styczniowego, alpejskiego "spaceru" pod górę, postanawiamy zawrócić. Udało nam się dotrzeć na wysokość 2000 metrów, więc jest nieźle. Na deser podziwiamy śnieżne szczyty na tle czerwonego już nieba i dzień czas zakończyć. Oby tylko w nocy nie było nowych opadów...
Powrót do schronu, kolacja i obmyślanie planu na dzień następny zajmuje nam resztę wieczoru. Mamy pewien problem. Nie wiemy gdzie dokładnie jest nasza góra... Z naszego rekonansu nie wiele wynika gdyż chmury skuteczne ograniczyły rozpoznanie naszego celu. Tu wkrada się pewna nutka niepewności. Czy tym razem uda się wejść na szczyt? Mało tego! Czy uda się wejść na TEN szczyt? Tym razem mamy dobrą mapę i gadżet w postaci wysokościomierza, więc jest nadzieja. No i w końcu mamy mocną ekipę, która łatwo nie odpuści! Taaa...
Zajmujemy łóżka, wciskamy się do naszych śpiworów i oddajemy w objęcia Morfeusza. W nocy, jak zawsze na złość, nawiedza mnie Matka Natura skutecznie wyganiając z zagrzanego już śpiworka. Cóż było robić? W mokrym worze spać nie zamierzałem więc udałem się na zewnątrz za potrzebą. Naprawdę warto było! I nie mam tu na myśli jedynie ulgi jaką doznałem (podjęcie decyzji o opuszczeniu mego łoża zajęło mi koło godziny więc pewne ciśnienie było...) ale także widoki jakie ujrzałem. Zero chmur, niesamowicie rozgwieżdżone niebo, księżyc w pełni oraz góry w śniegu! Coś wspaniałego! Nigdzie nie ma takiego nocnego nieba jak w górach! Kto miał okazję podziwiać ten wie, kto nie miał, szczerze współczuję.
Rano pobudka o 4.45. Jam to, nie chwaląc się, godzinę taką wymyślił. Dlatego na nogach byłem pierwszy budząc pozostałych. Reszta ekipy niechętnie stawiała się do pionu. Oj niechętnie. Udało się jednak (nikt mi głowy nie urwał) i po posileniu się o godzinie 6 nad ranem byliśmy już na szlaku (a może dopiero?). W świetle czołówek oraz w rakach na nogach ruszyliśmy po naszych śladach. Wczorajszy dwugodzinny odcinek od schronu dziś pokonujemy w 1,5 godziny. Czyli jest nieźle! Niestety za przetartym szlakiem zaczyna się znów białe szaleństwo. I kopiemy się. W śniegu po pas. Czas leci, siły powoli się wyczerpują. Po następnych dwóch godzinach docieramy na wysokość 2300 metrów. Do tej pory poruszaliśmy się doliną, której prawa strona (prawa dla nas) zamknięta jest granią łączącą szczyty Grauspitz, Falknis oraz Falknishorn. Naszym celem było dotarcie wprost na grań na lewo od Grauspitz, by później niejako od tyłu dotrzeć na szczyt. Niestety, śnieg skutecznie spowolnił nasz marsz na tyle by stwierdzić, że w ten sposób nie dotrzemy do grani w odpowiednim czasie, a tym samym nie zdobędziemy góry. Właśnie tak. Odpowiedni czas to taki, który pozwoli nam wrócić do Polski i zjawić się w pracy o 7 rano w poniedziałek (nie dotyczy studentów w naszej grupie, czyli mnie!). Postanawiamy więc uderzyć wprost pod górę skręcając mocno w prawo. W tym momencie nie wiem co we mnie wstąpiło, ale chyba naprawdę chciałem tam wejść
gdyż wyrwałem do przodu. Teren poważnie się spionizował. Na zmianę, po śniegu i skałach kontynuowaliśmy wspinaczkę. Trzymając się cały czas z przodu widziałem tylko jak po około pół godzinie trójka chłopaków zaczyna schodzić. Mati, Buzi oraz Hertzu postanowili zawrócić. Pewnie mieli rację bo zrobiło się naprawdę stromo, a czasu przecież nie przybyło. Pozostała trójka - Mrozo, Blondyn oraz Cypis wiążą się liną i podążają w moje ślady. Skały oraz głęboki śnieg. Śnieg momentami tak głęboki, a ściana tak stroma, że stojąc na zboczu naszej góry kolejne pokłady białego puchu mam mniej więcej 50 cm przed twarzą. Próbując przeć do góry czuję się jakbym maszerował w miejscu drepcząc bez sensu w nieco gęstszej wodzie. Jest naprawdę ciężko. Dreszczyk emocji też nie byle jaki. Nie wiem czy lina przydała się moim towarzyszom, wiem jednak że po następnych 40 minutach Mrozik się odwiązuje i już w pojedynkę dociera do mnie. Do mnie, czyli do miejsca gdzie utknąłem. Przed nami już tylko skały wyprowadzające na grań. Po naszej lewej, w odległości nie większej niż 100 metrów i wysokości 50-70 metrów widoczny szczyt. I, jak to się mówi, dupa! Skały do których dotarliśmy okazują się oblodzone (no tak, zima), zaśnieżone i kompletnie nie nadające się do dalszej wspinaczki. W lecie, przechodząc je, pewnie nawet byśmy nie zwolnili lecz teraz... Sytuacja naprawdę irytująca. Szczyt, na którym wyraźnie widać już krzyż, zwyczajnie się z nas śmieje. Z naszej perspektywy skalna ścianka która zagrodziła nam drogę ma nie więcej niż 4-6 metrów. W rzeczywistości, pewnie nie więcej niż 20. I tyle... Odpadnięcie w tym miejscu to w najlepszym przypadku połamane gnaty. W najgorszym...
Oczywiście, najgorszy przypadek nie wchodził w grę więc postanowiliśmy zawrócić. Kilkadziesiąt metrów przed szczytem! Tak blisko, a tak daleko. Nie udało się. Dla mnie była to pierwsza wyprawa, która się nie powiodła. Zwyczajnie pojechałem i nie wszedłem na szczyt! Jaja jak berety...
Całą drogę na dół pokonujemy twarzą do ściany. Wiecie jak to jest. Wejść jest może nie najgorzej, ale zejść... Delikatnie mówiąc, skok adrenaliny odczuwalny w każdej części ciała. Pełna koncentracja i na dół! Lewa noga, prawa noga, czekan. Lewa noga prawa noga, czekan. Dla mnie była to najciekawsza i najtrudniejsza droga jaka pokonałem w takich warunkach. Przynajmniej tyle mam satysfakcji! Szczęśliwie pół godzinie docieramy do bezpieczniejszego miejsca. Doganiamy Cypisa i Arka i po krótkiej przerwie i zdjęciu raków brniemy z powrotem do schronu.
Na miejscu ponownie się posilamy (zupka chińska cudem jest!), pakujemy swe plecaki i ruszamy do samochodów. Droga powrotna to ponownie widok kozic łażących gdzie popadnie. Nie mam pojęcia jak one to robią. Po takich stromiznach, w śniegu, bez raków... Atrakcją stają się również malownicze sople zwisające z mijanych przez nas skał. Nie potrafimy oprzeć się pokusie zerwania tych dłuższych i ciekawszych oraz odbyciu krótkiej walki na lodowe miecze (no, powiedzmy że to były miecze...:).
Nasze Golfy zastaliśmy w stanie nienaruszonym. Jedynie na tylnej szybie jednego z nich napotkaliśmy napis "brudas" wydrapany w śniegu (lub jakiś inny napis lecz kto by tam zrozumiał te zachodnie języki...). Należało już tylko zdjąć "nieco" przepocone wdzianka, zjeść cosik (zgadnijcie co?), zapakować się z powrotem do samochodów i oddalić w stronę ojczyzny. I tak właśnie zrobiliśmy. Po drodze, już w Czechach, nastąpiła mała przerwa na małe conieco. I żadna tam zupka! Ani chińska, ani żadna inna! Kulturalnie w barze zamówiliśmy Knedliki z mięsem i piwo! Kierowcy też mieli fajnie - ciepła coca-cola...
I to by było na tyle. Wyprawa Klubu Górskiego OLIMP zakończyła się. Nie dane jest mi powiedzieć "z sukcesem", ale i tak było super! No bo jak by miało być inaczej? W górach super jest i basta!
RUDI