1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43

Weekendowa góra potu… a miało być tak lekko ;)

Sezon górski w pełni, toteż po powrocie z Grossglocknera w głowie już krążyła myśl o nowym wyjeździe. Tym razem dysponowaliśmy bardzo i podkreślam jeszcze raz, bardzo małym zasobem czasu. Ot tak, sobota od 15.00 do nocy, czy raczej ranka, z niedzieli na poniedziałek, czyli standard.
Ale wróćmy do celu wyjazdu, czyli „tej jakiejś górki”. No i problem jak zwykle, co tu znaleźć, żeby była atrakcyjna, w miarę wysoka i w zasięgu wyjazdu weekendowego ;) . Tym razem miałem już wcześniej coś na oku, taki sobie Hochkonig 2941 m. czyli prawie 3-tysięcznik. Brzmi już poważniej. A do tego jeszcze w Austrii, rzut beretem. „Jego wysokość król”- tak sobie niezbyt dokładnie to przetłumaczyłem ;) jest najwyższym szczytem Alp Brechtesgaden,. Do Korony Europy się nie przyda, jednak rangę najwyższego w okolicy posiada.
Wróćmy już do przebiegu dumnie brzmiącej „wyprawy”. A więc szybko i zwięźle. Do wyjazdu przystąpiły 4 osoby i mimo zapewnień, że na szczycie podadzą darmowe Tyskie, nie znalazłem 5-tej. No żeby już na darmowe piwo nikt się nie pokusił, to chyba przesada, zmiany poszły w złym kierunku ;) . Jak zwykle w naszych wyjazdach, startem były okolice Kłodzka – sobota, godzina plus minus 16.00 (raczej plus). Na pokład escora ( ESCORT bez T - limitowana wersja forda przystosowana do wyjazdów górskich) zakwaterowały się następujące osoby: Krzysiek, Grzesiu, Tomek i skazany do trzymania sterów w doli i niedoli „ ja”.
Droga typowa, najpierw Czesja wschodnia (ta co z morzem graniczy * zapożyczone od niejakiego Cypisa ) czyli kraj gdzie zawsze zgubić się trzeba. Tam też każdy prawdziwy podróżnik zapasy „prowiantu” na drogę uzupełnia. Kilometry ubywały, a pęcherze puchły, więc co jakiś czas słyszałem chórek – siku! Wreszcie granica z Austrią, i wyjątkowo długie sprawdzanie naszych dokumentów, teraz jeszcze są ważni, ale za kilka lat będą szukać pracy. Dostajemy się do najbliższej autostrady i gnamy na Salzburg, potem małe odbicie na Bischofshofen i końcowy przystanek Muhlbach, a dokładnie schronisko Arthurhaus . Nie wiem dlaczego zrodził się pomysł, żeby włączyć nawigacje (a na nieszczęście taką posiadaliśmy) i skrócić drogę przez Salzburg. Fakt miasto ciekawe ale kosztowało mnie to 2 zdjęcia na fotoradarze. Co za człowiek robi ograniczenia do 30km/h, ja przecież utrzymywałem prawidłowe 50 km/h. A żeby było śmieszniej, to zdjęcie mam tam i z powrotem w odstępie 1 minuty, bo właśnie zgubiliśmy drogę i nawracałem na skrzyżowaniu za tym radarem. Całe szczęście, że podświadomie wszyscy się uśmiechnęli, w myśl zasady jeśli jest błysk to ktoś robi fotki,- zdjęcia powinny wyjść super ;) .
W końcu opuszczamy nieszczęsne miasto i jedziemy dalej. Prowadzeni przez GPS przejeżdżamy jeszcze dokładnie środkiem starego rynku w Bischofshofen, ot taki kaprys nawigacji. Jest już koło północy, jeszcze parenaście kilometrów i jesteśmy u celu. Pogoda nie wita nas zbyt łaskawie, właśnie przechodzi niezła ulewa. Szukamy jakiegoś „pola namiotowego”, a mając w tym wprawę, wspaniale nam się to udaje. Rozkładamy namiot, jemy jakiś posiłek i do spania. Zasypiamy z nadzieją, że rano pogoda się poprawi. Przecież tak mamy obiecane, jeden słoneczny dzień, do naszej dyspozycji.
Alpejskie prognozy się sprawdzają, ranek wita nas słońcem i imponującym masywem na błękicie nieba. Czas się zbierać i w drogę. Najwyższa pora zniknąć komuś z przed domu, bo jak zwykle miejsce namiotu jest trafione.
Piętnaście metrów od nas wznoszą się rezydencje. Nie można nadużywać gościnności ;). Jedziemy jeszcze 2 kilometry. Miejscami droga osiąga niezłe nachylenie ale nasza jednostka jakoś sobie z tym radzi. Droga kończy się dużym parkingiem. Mamy szczęście, bramka otwarta, parę euro w kieszeni. Jesteśmy. To Arthurhaus, miejsce naszego startu, wysokość 1503 m. Ostatnie przygotowania przed wyjściem, to wieczny dylemat, co wziąć, a co zostawić.
Mimo przewietrzenia ekwipunku plecak wciąż ciężki. Chyba nigdy nie będzie mi dane wchodzić na lekko, sprzęt fotograficzny waży, taka moja karma ;) .
Wreszcie udaje się wyruszyć, jest godzina 9.00, więc całkiem nieźle. Na początku droga trawersuje w przeciwnym kierunku niż nasz szczyt. Najpierw musimy obejść górę i wkroczyć do właściwej doliny. Początkowe podejście nie stanowi problemu, przecież wyjątkowo jesteśmy wyspani i wypoczęci. Po drodze mijamy górskie chatki. Widać, ze właściciele wkładają wiele wysiłku, aby razem z otaczającymi je górami tworzyły niezapomniany klimat. Droga prowadzi do drugiego schroniska na trasię, o nazwie Mitterfeldalm 1680 m. Usytuowane jest ono na niewielkim wypłaszczeniu, z rewelacyjnymi widokami. W jego pobliżu znajduje się ciekawie wkomponowana w otoczenie ubikacyjka.
Zgrzebna i rozwalająca się ale w jakiej okolicy. O widokach ze środka nie wspomnę ;). Toteż pewne osoby nie mogły się powstrzymać przed tymi doznaniami estetycznymi. Czas leci, musimy iść dalej. Dziś trzeba złoić tę górę i zejść do samochodu. Przecież to tylko taka jednodniowa wycieczka. Po minięciu schroniska droga całkowicie zmienia swój charakter. Z zielonego raju, stopniowo wchodzimy w wysuszone skały i piargi. Wraz ze wzrostem wysokości pojawiają się coraz większe łaty śnieżne. Przechodząc nimi musimy trochę uważać, żeby nie wyjechać ze śniegiem. Przecież celem jest szczyt, a nie dno doliny. Mijamy po prawej taką „ głowę cukru” z imponującą kilkuset metrową ścianą, na której widać wspinające się punkciki. To chyba bardzo popularne miejsce wspinaczkowe. Idziemy dalej, teraz coraz stromiej i więcej śniegu. Po chwili mała skalista grańka i … . Wreszcie widzimy wierzchołek Hochkonig zwieńczony schroniskiem Matrashaus. Ten widok zamiast nas ucieszyć, to raczej podłamuje morale, swoją odległością. Dopełnieniem tego jest charakter tej drogi, prawdziwa sinusoida. W górę i w dół, a do tego tak daleko. A miało być tak lekko! Do tej pory ładnych parę kilometrów już przeszliśmy, jednak przed nami jeszcze niezła tyra.
Czas leci trzeba się spieszyć, musimy tam dojść, już się nie poddamy. Teraz droga prowadzi pozostałością lodowca Ubergossen Alm, przeplatając się ze skalnymi wzniesieniami. W ramach ciekawostki podam, że ten lodowiec w roku 1888 miał powierzchnię 550 hektarów a w roku 1988 już tylko 150 hektarów. Obecnie jest jego jeszcze mniej, w zasadzie trudno poczuć, że to jeszcze dumnie brzmiąca nazwa lodowiec. Wykorzystujcie ostatnie chwile, jeśli chcecie jeszcze zobaczyć gdzieś lodowce. Ich kres nadchodzi dużymi krokami. Zebrało mi się … , ale lećmy dalej. Idąc tym lodowcem mijamy jeziorka lodowcowe, to znaczy takie, które utworzyły się na jego powierzchni.
Woda w takim zbiorniku, ma naprawdę błękitny kolor i to się rzuca w oczy. Pokonujemy kolejne wypiętrzenia skalne, przeplatane grzęźnięciem w rozmokłym śniegu - męczy to i przedłuża nam drogę. Tak naprawdę, to na tym odcinku odczuwamy zniechęcenie do dalszej drogi. Ale cóż robić, schronisko w zasięgu wzroku- wstyd. Nie godzi się, my tacy twardziele ;). Hi hi zapomnijmy o tym. W końcu dochodzimy do właściwego wierzchołka. To już ostatni fragment naszej drogi. Żeby wejść na szczyt, a zarazem do schroniska, musimy zajść go lekko z boku. Po paru drabinkach jesteśmy na górze. Hochkonig zaliczony 2941 m. padło naszym łupem. Dochodzimy do schroniska Matrashaus. Oczywiście zamknięte, przecież w maju żaden szanujący się „niedzielny turysta” nie będzie włazić na taką górę. Obchodzimy je. Dość szybko dostrzegamy winteroom, czyli pomieszczenie całorocznie otwarte, dla prawdziwych turystów. Wiatr na szczycie wieje całkiem poważnie, więc pakujemy się do środka. Muszę przyznać, że pomieszczenie jest na naprawdę wysokim górskim standardzie. Widok łóżek dodatkowo nas mobilizuje, 30 min przerwy „zajęcia w grupach”. Każdy robi, co uważa za stosowne, czyli - lenistwo zapanowało. Leżąc tak sobie na łóżku, dostrzegam puszkę, nad którą widnieje napis „proszę wrzucić 5 euro, jeśli skorzystałeś z noclegu”. Widać jak solidnie wypchana jest banknotami, oj długo nie było tu gospodarzy. Przez głowę, przetoczyła mi się pewna zasada szanownego kolegi A... "co wisi lub leży do każdego należy ;)" .Od kiedy został srogo doświadczony we Włoszech, wyznaje nowy kontrowersyjny nieco nurt życiowy, no i jeszcze to, że ma wszystko w du… . Po tych krótkich rozważaniach nad sensem posiadania i nie, postanawiamy wrócić do typowych szczytowych czynności. Czyli wpis do księgi pamiątkowej( "gdzie dotychczas nie było znaku polskiej stopy" ;), coś na ząb, obiecane Tyskie i oczywiście zdjęcia, zdjęcia, zdjęcia. Ten punkt raczej mnie głównie dotyczy. Widoki ze szczytu są bardzo ciekawe. Wiele znanych masywów jest wokół. Oczywiście znane są również i nam, z wcześniejszych wyjazdów. Dachstein, Watzman, Grossglockner na wyciągnięcie ręki. Chwila wspomnień mnie ogarnęła. Ludzi po świecie rozrzuca, coraz mniej nas po Alpach chodzi – życie.
Minuty płyną nieubłagalnie, pora schodzić. Zakładamy nieszczęsne plecaki, znowu katorga, za jakie grzechy? Momentalnie robi się ciężko i ogarnia mnie zmęczenie, juz nie pamiętam odpoczynku. Wychodzimy. (Nadmienię mimochodem, że gdy wychodziliśmy kasetka na ścianie wciąż jeszcze wisiała ;) ). Droga w dół jak zwykle łatwiejsza. Tempo dość wysokie, odległość niknie pod stopami. To pewnie świadomość „wygodnego” fotela w naszym wozidle tak mobilizuje. Na moment jeszcze przerwa, słychać gwizdy świstaka. Niesamowite, idąc tymi skalnymi piargami straciliśmy wrażenie otaczającego nas życia. Wszystko wydawało się takie martwe, a tu niespodzianka. Ciężko go dostrzec. Namierzam go jakoś na tle skał.
Trafiony, padł łupem mojego 75-300 mm - bez strachu to tylko obiektyw. Straciłem przez to polowanie, dystans do moich współtowarzyszy. Trzeba to teraz nadrobić. Doganiam ogonek w okolicach schroniska Mitterfeldalm. Przechodząc koło niego, jesteśmy jeszcze zagadani przez siedzących tam Austriaków. Skąd idziemy i jaka była droga. Nie wierzą, że Hochkonig obeszliśmy w jeden dzień, szaleni Polacy, widać to na ich twarzach. Teraz to już naprawdę blisko. Pozostało stromo w dół i parking. Żegnamy się z otaczającymi nas widokami. Już w dolinie.
Jest auto, tym razem nie ruszone( kto zna relacje z wyjazdu majowego na Glocka, wie dlaczego to zaznaczam ;) ). Szybka toaleta, przebieranie, wsiadamy do auta. To już koniec na dziś, reszta należy do czterech kółek. Kierunek dom.
Zbierając do kupy. Góra i cała okolica, stanowią naprawdę ciekawą propozycję wyjazdu. Droga do szczytu i powrót to jakieś 30 km, a i suma różnicy wzniesień całej trasy sięga 1700m. Nam zajęło to 6h do góry i 3 w dół, o tej porze roku, rozmiękły śnieg nie pomaga. Dlatego proponuję wszystkim chętnym tej góry, wejście z noclegiem. Bo taki wyjazd, wykonany w jeszcze okrojony weekend, jak w naszym przypadku, to prawdziwa góra potu, co mocno odczuliśmy na własnej skórze ;) .


Wyjątkowo ciężko mi było zebrać się do napisania ale zmęczyłem.
Do następnego wyjazdu…, a to już tuż, tuż.


Mati ;)



Valid XHTML 1.0! valid CSS! Get Firefox!