Serbia - Midzur 2169 mnpm
Kosowo - Deravica 2656 mnpm
Czarnogóra - Zla Kolata 2534 mnpm
Chorwacja - Dinara 1831 mnpm
Załoga srebrnego bałkańskiego kojota: Alicja Sidor, Marcin Nosek, Jarek (Dziku) Jóźwicki, Martin Chodorowski
Załoga zielonego żuka wysokościowego: Arek Nowak, Marek Pałetko, Paulina Filipowicz, Ada Skarbowska
Wyjazd w stu procentach zgodny z naszymi niepisanymi Klubowymi zasadami.
Przygotowania prowadzone drogą elektroniczną z Finlandii, czyli kontakt prawie zerowy, ludzi dużo, aut mało, w ostatnim momencie odpada jedno auto, kolejne problemy, przylot Martina mojego kumpla (nowicjusza) z Niemiec. Ala kupuje na tydzień przed wyjazdem auto, rejestracja, naprawy na ostatnią chwilę.
Zbieranie sprzętu. Nerwówka. Wreszcie parking Tesco na Wrocławskich Bielanach, ostatnie zakupy. Naturalnie jedno auto spóźnione, brak snu, zmęczenie, szmere duperele i oto 27.04.2008 ok. godziny 00:00 spotykamy się na przejściu granicznym w Zwardoniu. Dwa auta, osiem osób, ambitny plan do zrobienia, ciarki chodzą po plecach.
Ruszamy!
Dzień pierwszy: Midzur 2169 mnpm.
Plecy bolą ze zmęczenia. 19 h spędzonych w autach daje się we znaki. Drogę wybraliśmy autostradową aby było szybciej (niekoniecznie drożej). Słowacja (vignette 6 euro), Węgry (6 euro), Serbia (23 euro) Przejeżdżamy m.in. przez Belgrad, okropny dwu milionowy moloch, zatrzymujemy się tylko na stacjach aby dolać ropy i rozprostować kości a reszta czasu to 2,5 tyś obrotów na sek. stała prędkość 120km/h i tak sobie suniemy. W Serbii Martin co chwila pyta się czy "ten" szczyt na horyzoncie to właśnie ten nasz... Oczywiście nie mamy pojęcia, który to Midzur ale w końcu strzelamy w ten właściwy. Martin tak się tym pytaniem zmęczył, że w końcu zasnął. Pierwsza próba dojechania do miejsca wypadu kończy się fiaskiem. Droga ponoć nieprzejezdna dla naszej Astry i Golfika więc szukamy innej drogi.
Kierowaliśmy się na Pirot i nieco wcześniej chcieliśmy odbić w kierunku miejscowości Topli Dol. Niestety. Dwaj Panowie jacyś chyba strażnicy informują nas, że nie tędy droga. Mówią jednak, że można dojechać do schroniska pod Babin Zub. Schronisko? Ze zdziwieniem wsiadamy w auta i zawracamy. Robimy jeszcze trochę kilometrów.
Pierwszy raz nasze aparaty pstrykają co chwila zdjęcia w miejscowości Temska. Domy z gliny, ludzie zaniedbani, dziwnie śmieszne stodoły, cmentarze zaraz za krawężnikiem, jakiś duchowny wozem z koniem jedzie, psy biegają dookoła. Sądząc po standardzie życia ludzie za długo tam nie żyją…Jedziemy dalej. Po pół godzinie droga staje się nieco bardziej kręta i systematycznie zaczynamy się piąć. Co chwila termometr pokazuje niższą temperaturę, za oknem coraz piękniejsze widoki. Po16-tej dojeżdżamy do Babin Zub. Rzeczywiście schronisko jest i to całkiem niemałe, auta jakieś są, unoszą się zapachy jedzenia itp. Musimy podjąć decyzję czy spać czy iść. Tabliczka wskazuje do szczytu 8 km i wiemy, że przewyższenia na pewno nie mamy zbyt dużego do pokonania. Szybko więc pakujemy w siebie jakiś kawałek bułki z kabanosem i ruszamy w drogę.
Szlak jest banalnie prosty, właściwie to jakaś ścieżka, prawie droga. Widać, że wcześniej jeździły tamtędy traktory albo inne tałatajstwo. Pokonujemy wzniesienia raz jedno, raz drugie, z drogi robi się ścieżka i w końcu wchodzimy na śnieg. Dreptamy tak jeszcze chwilę wchodząc w chmury. Tracimy widoczność a po chwili kończy się ścieżka. Altimetr wskazuje, że do szczytu jeszcze ok. 50 m. Nie wiemy dokąd teraz się kierować więc starym Klubowym zwyczajem uderzamy wprost do góry. Po 15 min trochę bardziej stromego podejścia wychodzimy wprost na słupek graniczny. Szczyt jest nasz. Pamiątkowe zdjęcia. Mleko dookoła, mało widać, lecz zdążyliśmy zauważyć, że nie warto zbliżać się do strony Bułgarskiej ponieważ w przeciwieństwie do Serbskiej kończy się ona urwiskiem. Schodząc pstrykamy fotki dolinom w świetle zachodzącego słońca. Górki lekko przypominające nasze Bieszczady. Bardzo pięknie nie za wysoko i nawet wyciąg krzesełkowy 100 m od schroniska jest. Idealne miejsce na wyjazd z rodzinką na narty i mały treking. Do aut docieramy już o zmroku, lecz cała droga w dwie strony zajęła nam niecałe cztery godziny. Zjeżdżamy 200 m niżej na łączkę, rozbijamy namioty i kładziemy się na zasłużony odpoczynek.
Dzień drugi.
Kierujemy się do Kosova w stronę Deravicy. Na przejściu granicznym troszkę się podenerwowaliśmy. Wiedzieliśmy, że sytuacja jest jeszcze nie za ciekawa w tym państwie. Na początku Martin. No po prostu typowy Niemiec! Widząc czołg stojący na granicy szybko chwycił za aparat i zaczął pstrykać fotki. Najchętniej wyskoczyłby nam z auta, podskakując, machając do celników i krzycząc Guten Morgen Kolegen opstrykując ich czołg od środka od dołu i od "lufy" strony. Na szczęście szybko go utemperowaliśmy i zdążył się grzecznie zapytać Panów celników z niewyraźną miną, czy może zrobić pamiątkowe zdjęcie. Musieliśmy również kupić specjalne obowiązkowe ubezpieczenie na Kosovo za jedyne 50 euro(!) od auta i mogliśmy jechać dalej.
Droga wiodła przez Nis, Pristine (Prishtine), i Pec (Peje). Uwaga! Przejazd przez Pristine to istny koszmar. Wszyscy trąbią jak porąbani, jeżdżą na wariata, wpychaja się. Co chwila przez miasto pędzą wypasione odziały UN, a na dodatek brak tam jakichkolwiek znaków na Pec. Nooo, ale po co skoro w tym małym państwie są trzy duże miasta na krzyż więc każdy wie jak i gdzie dojechać. W końcu udaje się wyjechać. Biedna Ala, której trafiło się siedzenie za kółkiem dzielnie przechodziła wszelkie stopnie wtajemniczenia poruszania się po stolicy Kosova słuchając do tego narzekań Noska. Później zorientowaliśmy się, że Pristinę da się objechać bokiem (Kolumbowie z nas jak z koziej dupy trąby), ale jaki jest objazd już się nie dowiemy bo było już na to za późno. W Pec kierujemy się na Decani (Decan) i dalej na Belaje (Bjellaje). Droga na ostatnim odcinku jest szutrowa ale bez problemu dajemy sobie z nią radę. W Belaje można pytać o stację hydrologiczną, którą mija się po drodze oraz o bardzo piękny Monastir Visoki-Decani, który zwiedziliśmy w drodze powrotnej. Na Deravice prowadzi również inna droga, którą 8 lat wcześniej wchodził Arek, jednak znów cofnęli nas przypadkowo spotkani strażnicy z tej "starej" drogi kierując nas w stronę naszej.
Ponoć było dużo śniegu. Mocno zaskoczyła nas również znajomość języków obcych tutejszych ludzi (zarówno angielskiego jak i niemieckiego) a to ponoć przez migracje do Szwajcarii podczas wojny.
Wieczorem dotarliśmy do małej polanki przy strumieniu jakieś 400 m za stacją hydrologiczną, gdzie rozbiliśmy namioty i zaczęliśmy pałaszować najlepsze w świecie ruskie pierogi! Ale była uczta! Później winko przy wspaniałym ognisku i wszyscy poszli lulu.
Do drogi kolejnego dnia szykowali się wszyscy poza Arkiem i Martinem. Arek już na szczycie był a, że jest botanikiem chciał pośmigać po okolicznych zboczach w poszukiwaniu nowych paprotek, mleczy i innych zimoziołów. Martin natomiast chciał odpocząć przed następnym szczytem i nauczyć się co to paprotka i ile jest ich rodzajów.
Dzień trzeci: Deravica 2656 mnpm
Rano szybkie śniadanko i jak zwykle piętnaście minut spóźnieni wyruszamy. Droga nie wydawała się prosta ze względu na brak jakichkolwiek oznaczeń oraz mało dokładną mapę. Postanowiliśmy więc kierować się doliną wzdłuż strumienia. Był to piękny kawałek drogi pośród totalnie nienaruszonej przyrody. Przedzierając się przez krzaki, chaszcze, powalone drzewa i inne zimozioły szliśmy tak wyobrażając sobie, że jesteśmy tu pierwszymi ludźmi. Dodatkową "atrakcją" była świadomość, iż przypuszczalnie można było natrafić na pozostawioną minę. Tak naprawdę szansa prawie zerowa, ale…Po godzinie marszu wyszliśmy na drogę która jak się okazało ciągnęła się prawie równolegle do naszego strumienia gdzieniegdzie tylko odbijając w prawo. Dreptając sobie już bezproblemowo drogą, przechodząc przez mostki raz na lewą stronę strumienia raz na prawą jak nas droga wiodła, dotarliśmy do miejsca gdzie owego mostku nie było. Nie było również czasu na zastanawianie się. Musieliśmy znaleźć szybko obejście. Do akcji wkroczył Dziku, który tego dnia był nakręcony jak mały samochodzik. Pobiegł chłopaczyna na lekko szukając lepszego obejścia niż to które upatrzyliśmy. Mówię Wam dziki to muszą być bardzo sprytne zwierzątka. Po ok. 8 min Dziku macha nam z drugiej strony strumienia. Przechodząc po powalonym drzewie przeprawiliśmy się sucho na drugą stronę. Nasza droga miała swój kres na dużej polanie skąd jak mówiła mapa należało odbić w lewo za jakimiś skałami. Skały wypatrzyliśmy bardzo wysoko a niemalże wprost na nie kierował duży kamienisto-piaszczysty żleb. Bardzo nieprzyjemny, stromy i sypało się z niego jak diabli.
Mijając wcześniej wspomniane skały szliśmy dalej prosto, wznosząc się powoli. Po pół godzinie marszu wyszliśmy na pastwiska gdzie znajdowały się również domki pasterzy. Ładne drewniane niezamknięte. Myślę, że spokojnie można z nich skorzystać i w razie potrzeby schronić się w nich lub zrobić tam biwak. Z owej polany rozciągał się piękny widok. Mapa wskazywała, że do szczytu można dojść na dwa sposoby kierując się w prawo lub w lewo (wybraliśmy w lewo). Droga ciągnęła się, lecz szliśmy wzdłuż ścieżki, mijając w drodze ruiny domów i podziwiając piękne góry.
Arek opowiadał również, że powinniśmy mijać krzyże upamiętniające tragedię z przed paru lat. Ponoć w jednym z domów ukrywali się przed wrogiem dwaj chłopcy, których po jakimś czasie znaleźli żołnierze. Rozstrzelali ich z zimną krwią. Przechodząc tamtędy miałem bardzo mieszane uczucia i nie chciałem pozostawać tam zbyt długo. Zaskoczeniem było dla nas jak wiele dróg na naprawdę dużych wysokościach było poprowadzonych na okolicznych zboczach. Widać było również stare domy, w których prawdopodobnie podczas wojny mieszkali i ukrywali się ludzie.
Idąc tak już dobry kawałek, przechodząc przez kolejne pagóry zauważyliśmy, że zaczyna się psuć pogoda. Gdy doszliśmy do garbu ostatniego pagóra skąd można było dopiero zobaczyć właściwy szczyt(wcześniej był zasłonięty przez inny niższy) zaczął padać śnieg i wzmógł się wiatr. Byłem pewien, że nici ze szczytu i, że trzeba spitalać czym prędzej do chatki, lecz Dzika, jak sam później powiedział, musielibyśmy siłą stamtąd ściągać. Suma sumarum postanowiliśmy chwilę zaczekać. Dobrze, że się nie wróciliśmy, ponieważ pogoda się polepszyła. Wprawdzie szczytu już nie widzieliśmy - był w chmurach, ale wykombinowaliśmy wcześniej jak można do niego dojść. Postanowiliśmy przetrawersować zbocze po lewej stronie stromych skał i w ten sposób je ominąć, przejść później w miarę połogi teren kierując się wciąż w lewo i wejść prawym zboczem na grań prowadzącą na sam szczyt. Przejście narzuca się właściwie samo gdyż inna droga mogłaby prowadzić tylko przez skały a bez odpowiedniego sprzętu mogliśmy o tym zapomnieć.
Po ponad godzinie dreptania udało się. Ostatnie metry przeszliśmy wspinając się po bardzo twardym lodzie. Tu ukłon w stronę Pauli i Ady, które pierwszy raz używały raków i dzielnie dały sobie radę. Droga na szczyt zajęła nam około sześciu godzin. Owo strome miejsce można było ominąć jak się okazało w trakcie zejścia, ale tak było ciekawiej a zarazem nie tak strasznie niebezpiecznie. W razie poślizgu czekał długi dupozjazd. W drodze powrotnej zrobiliśmy sobie odpoczynek przy pasterskich chatkach, podziwiając przepiękne widoki jednocześnie obżerając się tym co wygrzebaliśmy z plecaków.
Powiem jeszcze tylko, że prawdopodobnie droga prawą stroną na szczyt byłaby równie ciekawa i być może prostsza pod warunkiem braku śniegu. Prowadziła by ona przez przedwierzchołek Deravicy, bardzo łagodną przełęcz i równie łagodną granią wprost na szczyt. Felerny piaszczysto kamienisty żleb w drodze powrotnej ominęliśmy schodząc lasem równolegle do niego.
Dzień czwarty
Wróciliśmy do miejscowości Pec skąd skierowaliśmy się w stronę Murino, dalej na Plav i wioski docelowej - Vusanje. Tu zatrzymaliśmy się przy posterunku policji. Panowie policjanci zaprosili nas na swój parking gdzie pozostawiliśmy auta, a sami podreptaliśmy w kierunku kolejnego szczytu. Przeszliśmy (w towarzystwie krów i koników) może trzy kilometry, ok 400 m przewyższenia i rozbiliśmy się na zielonej trawce niedaleko strumyczka. Nieco wyżej była jakaś chatka, którą dnia następnego mijaliśmy w drodze na szczyt.
Dzień piaty: Zla Kolata 2534 mnpm
Z tym szczytem mieliśmy największe problemy.Szlak oznaczony niemalże od samego posterunku policji. Wyruszyliśmy wcześnie rano z naszej polanki w kierunku Kolaty. Szlak niczym pas startowy, kropki, kreski, kółka, kropki w kółkach, kreski w kropkach, strzałki, łamane strzałki, napisy H2O itd. Gdyby mogli napisaliby pewnie jeszcze ile kroków pozostało do szczytu…Napisaliby gdyby im na przełęczy (granicy) farby nie zabrakło. Się ktoś rozmalował z tymi znakami i niestety, ale puszka osiągnęła dno a my zagwostkę. Przełęcz osiągnęliśmy bez większych problemów. Trochę czujnych trawersów i po paru godzinach byliśmy na przełęczy skąd wg opisu brakowało nam dwóch godzin do szczytu. Wszystko fajnie pięknie tylko nagle okazuje się, że szlak się kończy. Zbaranieliśmy. Trochę główkowania i wreszcie wybieramy starą sprawdzoną Klubową zasadę - dupę w troki i do góry! Niestety tym razem akurat nie przyniosła oczekiwanych efektów. Po dość stromych podejściach trawiastych przyszedł czas na odcinek nieco bardziej stromy skalno - trawiasty. Bardzo wredny i niebezpieczny - miałem okazję spróbować. Odcinek, wredny i na dodatek prowadził prawie do nikąd nie licząc 250 metrowej przepaści po drugiej stronie. Prawie, ponieważ stamtąd mogłem zobaczyć, że nieco bardziej na południe, znajduje się lżejsze podejście. Drę się więc do Dzika aby poleciał sprawdzić co tam jest a ja w tym czasie obchodzę kiepskie pola śnieżne i dochodzę do miejsca gdzie Dziku po lepszym aczkolwiek nie do końca bezpiecznym trawersie w prawo, wychodzi w łatwy teren. Trwa to wszystko dobrą chwilę. Doszedł. Skoro tak to ja lecę do pozostałych i jape rozdziewam aby poszli śladami poprzednika. W tym czasie razem z Dzikiem podchodzimy nieco wyżej i odpoczywamy chwilę. Reszta powoli dochodzi. Dziku idzie do góry nieco wcześniej. Chwilę za nim ruszają kolejne "oddziały". Po pół godzinie dreptania wychodzimy na szczyt a właściwie tak się nam wydaje. Dziku biega jak opętany w tą i z powrotem szukając wiarygodnego punktu odniesienia. Wprawdzie jest duży kopczyk, ale po doświadczeniach z Grecji już w te kopczyki nie wierzę. Wszystko w chmurach i tylko na chwilę rozwiewa się gdzieniegdzie. Czytamy relacje innych, które mamy wydrukowane ze sobą, oglądamy zdjęcia. Staramy się dorobić teorię do faktów, ale nic nam nie pasuje…No mówię Wam masakra jakaś.
Tyle wysiłku i nie wiemy czy stoimy na właściwym szczycie, a wszystko jakoś nie z tej strony. Niby Dobra Kolata jest tam gdzie być powinna, lecz jednak coś nie gra, czy to na pewno Dobra. Tak, nie, tak, nie itd. Ciągle nie widzimy jednego kluczowego punktu pozostającego w chmurach. Po długich debatach i dopasowywaniu kolejnych kawałków układanki stwierdzamy, że Zla Kolata padła. Jedynie niewzruszony Martin wcina swoją rybę z puszki i ma wszystko w poważaniu. Wszyscy i tak mocno się zdziwili, że naszemu nowicjuszowi udało się dotelepać do szczytu. Biedak się zmachał co niemiara i dopytywał się czym nasze dziewczyny się żywią, że tak potrafią "biegać" po górach.
Teraz siedząc przed komputerem w domu, mając dostęp do Internetu mogę wszystko sprawdzić i wiem gdzie popełniliśmy błąd. Tak naprawdę wytyczyliśmy nową drogę: Z przełęczy do której doszliśmy (do granicy państwa) nie wiedzieć czemu wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że droga prowadzi mniej więcej na południe w górę i tam staraliśmy się kierować. Od przełęczy znaleźliśmy dokładnie trzy ślady farby wskazującej szlak, który wg nas urywał się nagle…gdzieś
Tak naprawdę mniej więcej w tym momencie szlak wiódł w lewo prowadząc pod stromą ścianą na Dobrą Kolatę, później na przełęcz miedzy Kolatami i w efekcie na Zla Kolate. My poszliśmy w prawo i weszliśmy całkiem od innej strony. Nigdzie w Internecie nie znalazłem informacji aby ktoś kiedyś wszedł tamtą stroną więc nasza radość jest tym bardziej większa.
Zejście było momentami czujne ze względu na kiepski śnieg zalegający na dość stromych zboczach, jednak tego samego dnia dotarliśmy do aut i wyruszyliśmy w dalszą drogę. Panom policjantom podziękowaliśmy ślicznie i w prezencie zostawiliśmy dobre winko. Tym razem nocleg wypadł …gdzieś przy drodze…
Dzień szósty
Kierujemy się w stronę drugiego co do wielkości kanionu na świecie, do Durmitoru. Pewnie mało kto wie, że mamy tak wspaniałe rzeczy w Europie…a jednak. Widoki wspaniałe, cudna roślinność i rzeka płynąca doliną o niesamowitym turkusowym kolorze. Tego dnia nasze ekipy za sprawą Arka musiały się rozdzielić. Niestety, ale życie goni, a razem z nim urząd skarbowy, uczelnia, rodzina itp. Dla mnie na szczęście jeszcze są to rzeczy obce:…do czasu oczywiście…
Pożegnaliśmy się nad brzegiem jeziora i pognaliśmy w swoje strony. Arek z ekipą do kraju a my w stronę wybrzeża Chorwacji. Bynajmniej nie, aby się kąpać. Pozostawiliśmy sobie na deser jeszcze jeden szczyt - Dinarę. Tego dnia sporą atrakcją była dla nas sama droga, która po wyjechaniu z Bośni i Hercegowiny z terenu górskiego prowadziła nas na zachód ciągnąc się przez cały czas nad skrajem morza. Widoki zapierały dech w piersiach, a dziwnie płaski krajobraz ciągnął się kilometrami. Nawet raz tak się zapatrzyłem, że nie zauważyłem ograniczenia prędkości do 50km/h przez co miałem bliskie spotkanie z Panem mundurowym. Szanowny pan chciał mi wcisnąć mandat na 300 kun co na początku nie miało dla mnie większego znaczenia i nic mi nie powiedziało, zatem specjalnie się nie przejąłem lecz gdy pan policjant przeliczył mi to na 45 euro moja znajomość angielskiego nagle o stokroć się polepszyła. Musiałem Panu wybić z głowy ten niedorzeczny pomysł! Jak można? Za jedyne 15 km/h przekroczenia prędkości? Bezczelny… Udało się jednak. Nie zapłaciliśmy i pojechaliśmy dalej. Przekonał się o dziwo jednak na widok mojego portfela, w którym miałem tylko 10euro i nieco polskiej waluty…Nie wnikam. Ważne, że zaoszczędziliśmy:
Nocleg wypadł w bardzo przypadkowym miejscu z widokiem na morze śródziemne. Jak to Dziku określił w gaju oliwnym gdzie gekony spadają z drzew. Miejsce było piękne, a, że było bardzo ciepło spaliśmy pod chmurką.
Dzień siódmy Dinara 1831 mnpm
Jeszcze 2 godziny drogi i dojechaliśmy pod nasz cel. Dinara to jedna z tych wrednych gór.
Typowa góra uciekającego wierzchołka. Masakra jakaś! Człowiek idzie patrzy na swój pseudo szczyt dochodzi jak najprędzej i co? I widzi przed sobą kolejny…jak się wydaje właściwy szczyt i tak chyba z cztery razy. Droga generalnie jest prosta i dobrze oznakowana. Znaki mówią o czterech godzinach do szczytu jednak nam udaje się pokonać ją w dwie i pół. Na szczycie spotykamy dwóch Polaków z Katowic (pozdrawiamy), pijemy piwko, pstrykamy fotki, pamiątkowy wpis do książki i uciekamy na dół. Kąpiemy się w rzece, jemy ostatni ciepły posiłek i zwijamy menele do kraju.
Ponad 4 tysiące kilometrów, odwiedzonych 10 państw, cztery szczyty zdobyte...plan wykonany w 130% i to wszystko w 7 dni. Niezapomniane przeżycia, wspaniałe chwile, nowe znajomości, nowe doświadczenia. No i nasz Klub Górski Olimp stał się jak by nie było Klubem międzynarodowym:
Dziękujemy władzom uczelni AWF Wrocław za wsparcie finansowe i do następnego wyjazdu!
Marcin Nosek