GalWatzmann

GalWatzmann
No description is currently defined for this folder

"Watzmann 2713m" sierpień 2005r

1 a 7 11 12 13 23 2 b 5 6 aa 8

Watzmann- a co to jest?



Kiedy po dłuższym okresie spędzonym w rytmie praca - dom nadchodzi taki dziwny nastrój zniechęcenia do rzeczywistości, to oznacza, że należy szukać odreagowania. A gdzie można odnaleźć równowagę i energię? My, ludzie gór, poszukujemy tego na graniach i szczytach.

Był początek sierpnia, może nie taki początek ale sierpień na pewno. Nasi towarzysze górskich wyjazdów "wygrzewali" się na zboczach i graniach Monte Rosa, zdobywając kolejne wierzchołki. Cóż mieliśmy robić, nie mogliśmy być tam z nimi ( takie życie), więc trzeba było pomyśleć o jakimś "planie awaryjnym". Właśnie zbliżał się tzw. długi weekend, więc w naszej sytuacji jedyna szansa na wyjazd. Tylko gdzie jechać?, czasu mało, chętnych brak, a koszty to też ważny element.


Kiedyś "grzebiąc" po mapie szukałem jakiś ciekawych górek w zasięgu 600 km i trafiłem na Watzmann'a. Nie należy do szczytów o dużej wysokości, ma tylko 2713 m, ale jego położenie i sam wygląd sprawia, że chce się tam być. Miejsce to znajduję się w południowo-wschodniej Bawarii, nieopodal Berchtesgaden przy czysto już teoretycznej granicy z Austrią. Sam szczyt góruje nad wspaniałym jeziorem Königssee, o bardzo malowniczych brzegach przypominających nieco norweskie fiordy. A co do samej góry, to po drodze do schroniska Watzmannhaus kojarzył się nam z Materhornem, widzianym z okolic Zermatt.



Zacznijmy od początku. Zebraliśmy się w sile 2 "byków" Krzysiek Karkowski i ja. Wyjazd wyznaczyliśmy na sobotę 13 sierpnia godzina 16, miejsce startu Polanica Zdrój. Ale jak to bywa nigdy nie da się wyjechać o zaplanowanej godzinie, (nie tylko kobiety mają dar spóźniania) wiec ruszyliśmy o 18. Pogoda była niezła i jakoś to leciało. Najpierw Kudowa -przejście graniczne i … Czechy, zmora dla kierowców. Kiedyś gdzieś usłyszałem taki zwrot "czeski film nikt nic nie wie " i to bardzo pasuje do poruszania się po ich drogach. Dziwne znaki, brak na tablicach drogowych nazw większych miejscowości i masowe objazdy. Dzięki takim atrakcjom znacząco dołożyliśmy sobie drogi i tylko szósty zmysł pozwalał nam odnaleźć trasę do granicy z Austrią.( Najkrótsza trasa to: Hradec Kralove-Tabor-Ceske Budejovice-Wullowitz ) Po przekroczeniu granicy … ulga, jest autostrada Linz - Salzburg, teraz z górki prosto i szybko. Jesteśmy za Salzburgiem gdzieś koło północy. Trzeba znaleźć dobry zjazd na Berchtesgaden, potem Schönau i dalej do naszej góry, nad jezioro Königssee. Kiedy dojeżdżamy na parking jest już 2 w nocy i słychać kończącą się imprezę - szkoda, że te Czechy zabrały nam sporo czasu, bo działo by się tam, oj działo ale może lepiej bo przynajmniej wyjdziemy rano w góry.

Bardzo odpowiadał nam tamtejszy parking, był ogromny i stając na jego końcu bez stresu rozbiliśmy namiot, - kto nas tam wypatrzy, a rano szybko w góry.( parking jest płatny od godz. 10 do 18 potem rogatki są otwarte i można korzystać za darmo, co sprzyja noclegom.) Ranek powitał nas mglisty, prognoza na ten dzień, tez nie była optymistyczna, po południu burze i deszcz. Zebraliśmy się dość wartko i o 7 ruszyliśmy najpierw zobaczyć to malownicze jezioro (było bardzo pomalowane na biało, nawet za bardzo ale przez to takie baśniowe) a następnie podjechaliśmy do Ramsau-Wimbachbrücke, głównego miejsca startu na Watzmanna. Po rozdzieleniu sprzętu, prowiantu i opłaceniu parkingu, ( 2.5 € za dzień ) o godzinie 9 ruszyliśmy w stronę schroniska. W tym momencie mgła już zeszła i mieliśmy wspaniałe słońce, choć w kościach już się czuło zmianę pogody, jaka nas miała zaskoczyć. Szliśmy do przodu szlakiem 441, a raczej do góry bo ścieżka od samego początku zaatakowała nas dużym nachyleniem. ( Poziom, z jakiego mniej więcej się wyrusza, to 650 m.n.p.m.) Byliśmy już w paru miejscach, ale tak mocny początek, zobaczyliśmy pierwszy raz i to była opinia, również mojego towarzysza. Tempo było bardzo mocne, co wyraźnie widać.było na naszych zalanych potem twarzach. Przewyższenie, jakie padało naszym łupem, powiększało się o 100 m, co 10 minut. Trzeba przyznać, że po wyjściu na pierwsze polany, zachwycił nas krajobraz. W mocnych promieniach słońca, skały wyrastające z soczystej trawy i stojące chaty pasterskie, robiły wielkie wrażenie. A to wszystko na tle skalistych szczytów. Nasunęło mi się " pięknie to jest " ale cóż, trzeba gnać dalej, do pokonania jeszcze 1700 m w pionie, i tam dopiero nasz cel. Podchodzimy jeszcze 500 m i … jest, wreszcie go widzimy, stoi dumnie, tak samo jak na wszystkich pocztówkach i folderach. Jest to chyba najbardziej popularne ujęcie, główny szczyt Watzmann po prawej, od lewej Kleiner Watzmann i po środku 3 mniejsze szczyty Watzmannkinder. (W internecie można znaleźć legendę na temat tej grupy wzniesień.) Nie dziwię, się dlaczego widok ten upodobali sobie amatorzy fotografii -sami przeprowadziliśmy tam małą sesję zdjęciową. Od tego miejsca, widać pierwszy zaplanowany postój.

Schronisko Watzmannhaus wznosi się na skraju wyciągniętej moreny, na wysokości około 1930 m. Ruszamy jeszcze bardziej zdeterminowani, jak najszybciej w górę, przecież szczyt na wyciągnięcie ręki. Przechodzimy przez las, otwiera się polana i to miejsce mnie zafascynowało. Patrząc w stronę góry, stojący samotnie Watzmann, wygląda jak Matterhorn, z okolicy Zermatt. Znowu porwał nas zmysł artystyczny, ale trzeba iść dalej. Wysokość rośnie, znikają drzewa, a pojawiają się skały. Dochodzimy do schroniska, ostatni fragment trasy prowadzi półką skalną połączoną drewnianymi mostkami. Jest schronisko, dość potężny budynek, chyba w nieustannym remoncie, bo dookoła leżą materiały budowlane. Jest godzina 11.30 przerwa na posiłek, przegrupowanie i 12.30 start na szczyt.( schronisko prezentuje się bardzo fajnie, ma taras widokowy z którego roztacza się widok na pobliskie szczyty i bufet, w którym piwo kosztuje 3 € )

Kiedy Krzysiek zajmował się przygotowaniem posiłku energetycznego, ja jak zwykle obijałem się i obfotografowywałem okoliczne szczyty. Na jednym z nich dostrzegłem ciekawostkę historyczną, dawną kwaterę Adolfa Hitlera, tak zwane Orle Gniazdo. ( Podobno w czasie II Wojny Światowej zdobyte przez alianckich komandosów w brawurowej akcji.). Dochodziła godzina ataku szczytowego, a na niebie zaczynały się niestety zmiany. To był już początek nadchodzącego frontu pogodowego.

Część sprzętu zostawiliśmy w Watzmannhaus, żeby jak najszybciej zdążyć wejść na szczyt. Znowu pod górę, dość mocno i już po skałach, ale widzimy tylko nasz cel, 700 m i będziemy szczęśliwi. Wraz ze wzrostem wysokości pojawiają się łaty śniegu. Sądząc po jego bieli, padał dość niedawno. Na wysokości 2300 m.n.p.m. rozpoczyna się poważniejsze wspinanie, po lewej stronie góry, szlak wielokrotnie ociera się o przepaść. To miejsce, gdzie kończą swoją wędrówkę mniej ambitni wspinacze, (ci tak zwani "niedzielni turyści" kończą swoją podróż dużo niżej, w schronisku na kiełbasce i piwie), my ciągniemy dalej. Podchodzimy jeszcze parę kroków, droga staje się bardziej pionowa i wymaga większej ostrożności. Na szczęście pojawiają się via ferraty, to znaczy stalowe liny do zabezpieczeń. Podchodzimy nimi jakieś 100 m.. W tym czasie na niebie znika słońce, a pojawiają się chmury. Widać jak wdzierają się do doliny, są dość niskie, bo zaczynają oblepiać pobliskie wierzchołki. Idziemy dalej, licząc, że zdążymy wejść na szczyt. Dochodzimy pod wierzchołek. Hocheck 2651m.n.p.m. Ogarnia nas dziwne uczucie, nasze włosy na głowie zaczynają wstawać. To efekt naelektryzowania powietrza. Wiedzieliśmy, że po południu ma padać i może wystąpić burza, mieliśmy jednak nadzieję zdążyć przed nią. Chwila konsternacji -co tu robić, Watzmann już bardzo blisko, a tu zdrowy rozsądek mówi żeby nie pchać się tam, w czasie takiej pogody. Dalsza trasa, to już naprawdę nie przelewki. Wchodzi się stromą granią z asekuracją stalowych lin i te właśnie liny są znakomite w przyciąganiu piorunów. Przedstawiamy wszystkie za i przeciw. Szczytu nie widać, już w chmurach, nadchodzi burza z deszczem i jeszcze ta stalowa lina.

Wreszcie decyzja, zdrowy rozsądek górą, schodzimy. Pomógł nam w decyzji schodzący Niemiec, który potwierdził burzową prognozę pogody. W górach nie można chojrakować, trzeba mieć szacunek dla nich. Ruszyliśmy w dół w marnych nastrojach. Było już tak blisko. Cóż, trzeba umieć podejmować ważne decyzje. Zeszliśmy jakieś 300 m i … pogoda jakby się poprawia. Widzimy jak pod górę, znów zaczynają wychodzić grupy turystów. Stajemy. Oni jednak idą, może zawrócić? Może, ponowić próbę?. To jednak była "cisza przed burzą", po 10 minutach następuje gwałtowne załamanie pogody. Chmury porastające wierzchołek, zaczynają zlewać się po ścianach w bardzo dużym tempie. Zbiegając w dół, widzimy grupki ludzi, w popłochu opuszczających górę. Poziom chmur zakrywa już schronisko, a my jak najszybciej kierujemy się do porannego miejsca startu. Zaczyna padać. Pędzimy w dół, mijamy po drodze miejsca, które nas tak urzekły, a w deszczu nie robią na nas większego wrażenia. Gęste chmury zakrywają całą okolicę, my też zostajemy przez nie wchłonięci. Ilość kropli zagęszcza się, można powiedzieć jest to już ulewa, słychać pojedyncze grzmoty. Przelatuje przez nas myśl, że dokonaliśmy właściwego wyboru. Zawróciliśmy w ostatniej chwili. Dobiegamy do pierwszej chaty pasterskiej i wskakujemy do środka. Wreszcie chwila oddechu, na głowę już nam nic nie pada, za to można wpaść w coś na ziemi. To taka nasza "wyspa" w zalanej okolicy. Po chwili, dobijają inni "rozbitkowie". Zaczyna robić się tłoczno. Deszcz nie przestaje padać, zaczyna nawet się wzmagać. Po ścieżce płynie prawdziwy potok. Kolejny raz wymiana zdań, czas nam do domu. Ruszamy. Schodzimy bardzo ostrożnie, wszystko jest śliskie, a ścieżka wąska i stroma.

Przez prześwity leśne, widzimy naszą dolinę. Kolejne zakręty, kolejne metry, coraz bliżej do parkingu i auta. Wciąż pada, nawet gortexowe membrany nie dają sobie rady z taką ilością wody. Jest godzina 17.30, kiedy jesteśmy na dole. Pobliski strumień, rano jeszcze spokojny, teraz pokazuje swoją siłę. Stając przy samochodzie widzimy w szybach swoje odbicia, "mokrzy jak szczury"- żałosny widok. Pakujemy się do środka i ruszamy w drogę powrotną, nie ma sensu tu zostawać, przy takiej pogodzie. Góra do poprawki, tak niewiele zabrakło do szczęścia. Na pewno tu jednak wrócimy. Wyjeżdżając na tą wyprawę nie wiedzieliśmy za wiele o górze i okolicy. Wiadomości jakie można uzyskać o niej, czerpaliśmy wyłącznie ze stron internetowych w języku angielskim i niemieckim. Jeżeli chodzi o polskie strony, to jest bardzo nędznie. Wydaje mi się, że brak opisu, powoduje mijanie tego rejonu przez miłośników gór z Polski. A przecież pod względem widokowym i atrakcyjności można ją stawiać na poziomie Triglava. Naprawdę polecam ją wszystkim, którzy posiedli podstawowe umiejętności chodzenia po wyższych górach. Dla tych bardziej doświadczonych, będzie miłą odskocznią. Ja na pewno tam wrócę.

tekst: Mateusz Paśko




Valid XHTML 1.0! valid CSS!