|
Wyjazd listopadowy w Tatry
Cud pogoda, klapków brak,
Jechać trzeba nam do Tatr!
czyli
Olimp znowu ma przygody...
Góry, listopad, studenci AWF... Co łączy te trzy pojęcia? Ano to, że Olimp zgodnie z tradycją postanowił się nieco przewietrzyć. A gdzie można zrobić to najlepiej? Gdzie w cudowny prawie sposób, można wystawić swe zmęczone studiowaniem ciało na podmuchy orzeźwiającego wiatru? Gdzie umysł, przepełniony anatomią, fizjologią, metodyką czy inną niezwykle interesującą dziedziną wiedzy, może zwyczajnie odpocząć? Gdzie piwo smakuje lepiej, gdzie słonko świeci jakby cieplej, gdzie świat zwyczajnie ładniejszy jest? Jest tylko jedna logiczna odpowiedź.
W Tatrach!!!
I w ten oto sposób mamy już pełen obraz. Tatry, listopad jedenastego, studenci Słonecznej Uczelni... Klub Górski OLIMP spędza Święto Niepodległości w Tatrach Polskich. Możemy dodać, że w Tatrach Wysokich, możemy również dodać, że w niewiarygodnej pogodzie! Rok temu zachwycałem się zjawiskami meteorologicznymi, tym razem zachwycać się przestałem. Niebieskie niebo, słonko, zero wiatru. I staje się to powoli częścią naszej małej tradycji. Olimp jedzie w Tatry - pogoda jest zwyczajnie nadzwyczajna!
Dla nieco mniej wtajemniczonych muszę dodać jednak parę informacji. Na naszej Uczelni działa od ponad 8 już lat Klub Górski. Klub, jak sama nazwa wskazuje, po górach chodzić lubi. I robi to całkiem często! Co roku w listopadzie odwiedzamy Tatry, co roku w maju ruszamy za granicę. Rumunia, Ukraina, Dolomity... To tylko niektóre miejsca, jakie odwiedziliśmy. Co będzie tym razem? Może sami zdecydujecie? Serdecznie zapraszamy na nasze spotkania i wyjazdy. Wypatrujcie ogłoszeń z naszym logo. Zapraszamy również na naszą stronę internetową: olimpawf.250free.com (adres trochę dziwny ale to dłuuuga historia...).
A wracając do Taterek (gór, nie piwa)...
Tym razem było nas ponad trzydzieścioro. Ekipa zebrała się na dworcu głównym o 22.00, po czym nieśpiesznie zajęła miejsca w nocnym do Zakopanego. W pociągu zgodnie z tradycją były rozmowy i zabawa oraz umiarkowana konsumpcja soków owocowych. Stuk, stuk, gul, gul, ha ha ha... Czas mijał nam niepostrzeżenie i o godzinie 6.40 nasza kilkusettonowa, żelazna maszyna zatrzymała się na dworcu w stolicy Polskich Tatr. Towarzystwo się z wagonu wysypało, w sklepiku zakupiło chlebek i trochę więcej soków i wsypało się do busa, który zabrał nas do Palenicy Białczańskiej. Stąd, naszym "ulubionym" asfaltem podreptaliśmy, raczej w sportowym tempie, do Morskiego Oka.
Na tym wyjeździe postanowiliśmy nie zamawiać noclegów. Ot, zmiana taktyki jaką mieliśmy do tej pory. Zawsze bowiem były problemy z określeniem ilości naszych członków (chciałabym a boję się...), z zapłaceniem zaliczki itd. Tym razem taktyka brzmiała: wbijamy się na żywca! (Najwyżej!...)
I w ten oto sposób, po dotarciu do schroniska, "uprzejma" bardzo pani, powiedziała nam, że miejsc dla nas nie ma i nie będzie. Nawet na podłodze! Trochę nas zatkało. Bardzo krótko i oschle wręcz: "miejsc nie ma, idźcie sobie gdzie indziej". Dość nieprzyjemnie się zrobiło (choć z drugiej strony taka rzesza ludzi?...). Na szczęście, po krótkich pertraktacjach udało się nam wywalczyć trochę podłogi. A że podłogi w Moku są jakieś specjalne chyba, cena pozostała jak za łóżko - 32 zł (+klimatyczne)!!! Cenią się w tym Morskim Oku, oj cenią...
Po małym posiłku i pozostawieniu plecaków w przechowalni (3 zł za plecak) wybraliśmy się na Przełęcz pod Chłopkiem. Tam jeszcze nie byliśmy, a na Rysy było już zwyczajnie za późno. Szlak do Czarnego Stawu pokonaliśmy raczej sprawnie. Przy Stawie trzasnęliśmy kilka fotek, na jednej z nich kilka wygibasów czyli pozy mimozy (w końcu AWF). Po sesji ruszyliśmy dalej. Szlak okazał się bardzo oblodzony i niebezpieczny. Momentami na czworakach, momentami jak na łyżwach, powoli lecz sukcesywnie zdobywamy wysokość. Po około 2 godzinach lodowego szaleństwa docieramy na szczyt Kazalnicy (2159). Tu oczywiście ponownie sesja zdjęciowa (ach te cyfrówki), podziwianie widoczków i konsumpcja słodyczy. Na przełęcz wybieram się już tylko z Noskiem i Karoliną, cała reszta postanawia powoli wracać. Wiadomo, do góry jakoś to idzie ale w dół? Po lodowisku?...
Po zdobyciu Przełączy, (fotce), rzucie okiem na słowacką stronę i kawałku białej czekolady szybko doganiam schodzącą grupę. Nosek z Karoliną zamarudził na górze nieco dłużej... Marsz po oblodzonych kamieniach do przyjemnych raczej nie należy. Jest naprawdę czujnie. Udaje się jednak bezpiecznie dotrzeć do Morskiego Oka i dalej do schroniska. I była godzina 16 a my do 22 mieliśmy czekać na podłogę...
Cóż było robić? Jedliśmy, myliśmy się, rozmawialiśmy, jedliśmy, piliśmy, jedliśmy, jedliśmy... (ciężko się czyta zdanie z tyloma "śmy"). Czas jakoś sobie mijał. Na ławach w jadalni nie było może komfortowo, ale jakoś daliśmy sobie radę. Z resztą, rozrywka była przednia: chrzest nowych członków Klubu. Tym razem aż 13 osób! I jak zwykle śmiechu co niemiara. Oczywiście chrzczeni nie cieszyli się tak bardzo jak chrzczący (znów trudne słowa) ale razem stworzyliśmy nietuzinkowe widowisko. Glonojad, pajęczyca Tekla, terrorysta, rura do tańczenia (Buzi, te twoje paluszki!), pocałunki, czekoladki w dziwnych miejscach, aerobik, i wiele innych. Do tego pieczątka na rękę, uścisk prezesa i witamy w Klubie Górskim OLIMP!
Nocleg. W jednej izbie, a właściwie w zewnętrznej jadalni, na podłodze niczym szprotki. Fajowo! Wszyscy razem, jeden koło drugiego. Trochę nam zeszło zanim się wszyscy usadowili na swojej pozycji. Ten się przebiera, ta się ubiera, ten się rozbiera. Temu się śpiworek zaciął, tamtej karimatka podwinęła, ten zgubił skarpetki... Jak się nam w końcu udało i nieco się wyciszyło zaczął się nocny koncert na pięć (co najmniej) nosów! Hej ho!, chrapać by się szło!
O około 6 rano pierwsza ekipa z misją zdobycia Rysów stawia swe ciała do pionu. 8 duszyczek się pozbierało i ruszyło w ciemną noc. Cała reszta też się wkrótce pozbierała, bo o 7 mieliśmy zwolnić naszą podłogę...
Sobota 12 listopada. Pogoda przyjacielem naszym jest! Jest super! Dzisiejszy cel to dotarcie do Doliny 5 Stawów. Dzielimy się na grupę większą mającą w planie Szpiglasową Przełęcz i grupę mniejszą maszerującą przez Świstową Czubę. I poszły konie po betonie. Słonko świeci, my maszerujemy sobie raźnie. Jest rewelacyjnie. W końcu pełna rekreacja! Ciepło, zero lodu, tempo umiarkowane, częste postoje. "Jesteśmy na wczasach w tych góralskich lasach"... Do przełęczy docieramy około 13. Zdobywamy również Szpiglasowy Wierch i schodzimy na ciemną stronę mocy... Znaczy się na północne stoki. I znów zaczyna się ślizgawica. Powiem szczerze, że nie pamiętam by było kiedykolwiek tak ślisko. Cieniutka warstwa lodu pokrywająca kamienie, by było ciekawiej bardzo często niewidoczna. Sam wywijam niezłego orła i rozdzieram kurtkę. Bardzo powoli docieramy do Wielkiego Stawu by już w słoneczku i po suchym dotrzeć do schroniska. I sytuacja się powtarza (taktyka wbijania się na żywca), siedzimy i czekamy... O zmroku docierają również zdobywcy najwyższego szczytu Polski. Cokolwiek zmęczeni walką na lodzie, ale szczęśliwi.
Przeczekujemy kilka godzin w schroniskowej jadalni. Tym razem jednak, sytuację naszą udaje się nieco zmienić. Nowo upieczony członek (:) Łukasz Bób, bierze sobie do serca nasze wczorajsze "niewygody" i w jakiś magiczny sposób załatwia nam 13-osobowy pokój! W schronisku w którym "absolutnie nie ma miejsca"! Ot spryciula! 13 łóżek dla wszystkich nie wystarczy oczywiście, ale mamy gdzie się podziać! Po posileniu się i oporządzeniu (lodowata woda pod prysznicem i toaleta na narciarza) przystąpiliśmy do zajęć w podgrupach. Część raczyła się sokami i rozmową w zaciszu naszego pokoju na poddaszu, część wzięła się za gry i zabawy przy stoliku we wspólnej jadalni. Ja byłem w grupie stolikowej. Dawno się tak nie uśmiałem grając w "klaskanie", "1,2 bum", "Króliczek nadaje do króliczka" a na końcu w kalambury. Jeśli nie znacie tych gier zapraszamy na klubowy wyjazd. Poznacie z pewnością! A jeśli chodzi o tą ostatnią, jak byście pokazali film "Wasabi" albo "Wrrrrrr.." nie wiedząc o co w nim chodzi?
Drugi nocleg w jednej izbie poszedł jak z płatka. Nowi członkowie i członkinie tak się wyluzowali, że pozwolili sobie nawet na wieczorną grę w butelkę. Ach ta młodzież!
A rano czekała nas niespodzianka...
Rano, ekipa się budzi iii.... każdy ma jakieś klapki. Nie są to jednak TE klapki! Każdy ma inne zestawy: 2 numery za duże (klapki typu Yeti), 2 numery za małe (klapki typu Arab), różne kolory, 3 lewe, 4 prawe, brak klapków w ogóle... Ot ciekawostka taka. A Buzi siedzi i się śmieje. I, skubany, ma swoje klapki na nogach! Nieco to podejrzane przyznacie. Od tamtego dnia Adam Kozub ma nową ksywkę: Chochlik Buzi!
Ostatni dzień to Przełęcz Krzyżne, Murowaniec i powrót na Krupówki. Ponownie jednak dokonaliśmy podziału dusz na podzespoły. Nosek na ten przykład, przeszedł samotnie całą Orlą Perć, ja z Pawłem Ledwoniem Orlej Perci pół, większa część naszej grupki przez wspomniane Krzyżne, a ta mniejsza, dołem, czerwonym szlakiem do samego Zakopanego! Pogoda jak marzenie! O dziwo nie popsuła się w cale i dalej zachwycać się nią można było! Tak sobie myślę, że pogoda to chyba jest członkiem Klubu. Na Orlej całkiem spoko, jednak po północnej stronie niezwykle lodowo. Odcinki specjalne pokonywane bez raków (na szczęście "na lekko") dostarczyły nam niezapomnianych wrażeń. Nosek podobnie, choć raczki posiadał, to samotnie wędrując z dużym tobołem, na brak wrażeń nie narzekał. Ekipa natomiast rekreacyjnie dotarła na Krzyżne (gdzie spotkaliśmy się na chwilkę) i ponownie przeszła na ciemną stronę mocy. Tam, już z opowieści wiem, znów lód niewidzialny nękał ludków niemiłosiernie. Wszyscy dzielni jednak byli i bezpiecznie dotarli do Murowańca i dalej do Kuźnic. Miejsce spotkania "Olimpijczyków" ustalono w pizzerii na Krupówkach, gdzie dotarły wszystkie podgrupy. Na końcu zjawia się dzielna ekipa "czerwonego szlaku", która pokonała zdecydowanie najwięcej kilometrów! Hej ho!
Po chińskich zupkach pizza smakuje wspaniale! Do tego sok owocowy i zwyczajnie bosko jest! Przeczekanie mieliśmy na tym wyjeździe opanowane do perfekcji, więc przeczekaliśmy bez problemu!
Po dwóch godzinkach, posileni, w radosnych podskokach udaliśmy się na dworzec, gdzie w pociągu do Wrocławia zajęliśmy 3 przedziały. O godzinie 21.05 pociąg leniwie ruszył i zaczął staczać się w doliny... Podróże też mamy opanowane. Nie nudziliśmy się wcale! 10 osób w przedziale, opowieści dziwnej treści i ból brzucha od ciągłego śmiechu. Stuk, stuk...
Przygodę kończymy o 5.20 w poniedziałek. Wrocław budzi się do życia a górale idą spać (albo na zajęcia...)
W lutym ponownie ruszamy do boju. Zima będzie, śnieg...
Rudi
Studenci Klubu Górskiego Olimp serdecznie dziękują Uczelni za finansowe wsparcie naszej wyprawy.
|
|
|